Pocztówka z Indii (dla Pani Profesor Diany Wieczorek) /3/

ZOMO DLA PRZYJACIÓŁ

Na okres naszego pobytu w Indiach przypadla wizyta prezydenta Walesy i z tej okazji ambasada polska w New Delhi wydala przyjecie. Niezastapiony Maurya zabral nas ze soba, choc ambasada polska, w odroznieniu do rosyjskiej, nie przejawiala najmniejszego zainteresowania konferencja i jej goscmi, mimo licznych prosb ze strony indyjskiej. Latwiej bowiem jest zmienic ustroj i dyplomatow niz ich obyczaje. Te zawsze wynikaly z hierarchicznego widzenia rzeczywistosci wylacznie w kategoriach wladzy.

Ambasada polska miesci sie daleko od centrum miasta, w wielkim, nowoczesnym, nieprzytulnym, przeszklonym budynku. Wchodzac do niej widzielismy, jak indyjska obstawa bila palka po glowie przejezdzajacego obok indyjskiego rowerzyste. Patrzylismy jak ow stary czlowiek odwraca glowe do tylu probujac cos wytlumaczyc swoim rodakom, podczas gdy razy spadaja na jego wychudle plecy. Tymczasem wokol rozciagnietego na dziedzincu powitalnego kobierca gromadzi sie grupka indyjskich pietnastoszesnastoletnich dziewczat, ze slynacego z urody kobiet sasiedniego stanu Pendzab, ktore swa obecnoscia uswietniaja ceremonie przyjecia prezydenta Polski. Ubrane sa w zlote i srebrne sari, w ktorych wygladaja jak ksiezniczki z bajki. Jasnieja tajemnym blaskiem mlodosci. Ich glebokie oczy, koloru plonacego kasztanu, wyrazaja zachwyt, szczescie. Sa niewiarygodnie piekne.

W ambasadzie czekaja na Walese wydane z tej okazji broszury porownujace jego role do roli Mahatmy Gandiego. Za chwile prezydent pokaze sie w brazowym garniturze z zona ubrana w szafirowa welniana sukienke i zasiadlszy obok niej na kanapie bedzie podpisywal te broszury. Nie probujemy nawet sie tam docisnac.

Panowie z prezydenckiej swity: Olechowski, Wachowski, Jagiello snuja sie wsrod przewalajacego sie tlumu. Korzystam z okazji, aby wyrazic ministrowi Olechowskiemu wdziecznosc za to, ze jego przykre doswiadczenia ze szczepieniem ochronnym zdolaly mnie uchronic przed tego rodzaju zabiegiem. "Istotnie - poswiadcza - szczepionka mnie zbila z nog, lezalem w szpitalu z 40 stopniowa temperatura. Ale ja nie biore odpowiedzialnosci za pania" - zastrzega sie.

W krazacym po ambasadzie tlumie przyciagaja uwage indyjskie damy. Jedna z nich, kobieta dojrzala, otulona w wytworne purpurowe sari, z przeciaglym spojrzeniem ociezalych oczu, zbliza sie do mnie krokami pantery. Przedstawia sie jako dziennikarka Deveyani. Chcialaby sie ze mna umowic na rozmowe. Mowi nienaganna angielszczyzna, ma znakomite maniery, jest prawdziwa hinduska lady. Towarzyszy jej podstarzaly angielski dzentelmen, z monoklem w oku i znaczna doza pewnosci siebie. Jest to admiral plywajacy po indyjskim oceanie, stanowiacy znakomita oprawe dla wielkopanskiej urody i manier swej zony.

Na przyjeciu jest takze duzo ladnych, mlodych, wyksztalconych Polek. Czaruja obecnych wytwornym krojem czarnych sukien do ziemi, wycietych z tylu po pas, z przodu ozdobionych indyjskimi perlami. Na ich tle sukienka pani prezydentowej rysuje sie skromnie i prowincjonalnie. Prezydencka para niebawem znika z przyjecia, prawdopodobnie na lepsze, gdyz tu trudno na tym wydanym dla tlumu, cokolwiek dostac do jedzenia i picia.

Nastepny dzien jest wolny, w zwiazku z czym postanawiamy udac sie na slynny indyjski bazar, aby przed odlotem kupic dla bliskich upominki. Znowu jestesmy na delhijskiej autostradzie. Wsiadamy do zoltej rikszy prowadzonej przez szczerbatego, o zbojeckim wyrazie twarzy Hindusa, ktory zawozi nas pod "imperium bawelny". Jestesmy teraz wydane na lup wszelkiej masci przekupniow, ktorzy obstepuja nas i szarpia ze wszystkich stron krzykliwie zachwalajac swoje towary. Dla przybysza z Polski jest to sytuacja nie do wytrzymania. Nie wiemy, jak sie opedzic, jak bronic. Nie jestesmy w stanie kupic niczego w tym wrzasku, szamotaninie i zebraninie. Naciskana przez kobiete z krecacymi sie wokol niej malymi dziecmi biore jednak pocztowki z Indii. Jedna z nich ma byc przeznaczona dla Diany. Ale sa one rownie ubogie jak ich sprzedawczyni: moze przez to prawdziwsze?

Po kilkudziesieciu minutach Poznanianki oswiadczaja mi, ze sa Europejkami i moga tylko kupowac towary najwyzszej jakosci w dobrych angielskich magazynach, wobec czego proponuja wspolna wyprawe do Benettona, ktory miesci sie kilka ulic dalej. W Benettonie ogarnia mnie doskonala europejska nuda na widok doskonalego zachodniego towaru, angielskich polkoszulkow i dzinsow. Wracam sama do magicznego tlumu indyjskiego i magicznego wschodniego bazaru, ktory przyciaga i zarazem odpycha swym kipiacym zyciem. Pragne zajrzec do indyjskich butikow i straganow pelnych cudownych kamieni, jedwabiu, kaszmiru, perel i dziwnych potraw jedzonych na ulicy.

Przedzieram sie do centrum, odpychajac od siebie naganiaczy, ktorzy probuja mnie zaprowadzic do peryferyjnych sklepikow, gdzie zyskuja premie od kazdego przyprowadzonego klienta. Juz, juz docieram do butiku ze wschodnimi kamieniami, gdy nagle droge zastepuje mi poczernialy wiekiem Hindus krzyczac: "buy elephant Zomo, buy elephant Zomo". Nazwa slonia elektryzuje mnie. Skad na ulicy delhijskiej pojawia sie wyraz "Zomo". Czyz mam na twarzy napisane, ze pochodze z Polski? Co to za slon? Przystaje, zeby zobaczyc. Jest to slon - klodka, na jaka zamyka sie w Indiach kazdy, najmniejszy nawet bagaz. Chwila wahania kosztuje mnie drogo. Sprzedawca wciska mi za slona oplata cala rodzine Zomo, rowniez tygrysa i pantere, przekonujac, ze beda to znakomite podarki dla przyjaciol. Usiluje siegnac po pieniadze do mojej torebki. Udaje mi sie umknac. Rodzine Zomo zabieram z soba do Polski.

Wstepuje do kramu z jedwabiami. Chcialam tylko obejrzec, ale skoro rozwinieto przede mna 22 bele jedwabiu w roznych kolorach i deseniach..., czyz mozna nie kupic, nawet jesli jedwab nie jest mi potrzebny?

Wychodzac z kramu natykam sie ponownie na sprzedawce sloni Zomo. Tym razem dzierzy w dloniach czarne, plecione z bawolej skory olbrzymie pejcze - Kup pejcz - krzyczy do mnie. Wydaje mi sie, ze snia mi sie jakies koszmary. Odpowiadam krzykiem, zeby zniknal mi z oczu. Ide dalej.

Spiesze na spotkanie z Devayani, biore wiec zolta ryksze, tym razem z budzacym zaufanie kierowca i prosze, aby po drodze do hotelu profesorskiego zatrzymal sie na poczcie. Rikszarz przystaje w jakiejs odleglej czesci miasta, przed jakas zakazana poczta, prowadzi dlugie rozmowy, wraca bez znaczkow, prosi, zebym weszla z nim do budynku, bo nie potrafi sam wytlumaczyc swoim rodakom, o co mi chodzi. W budynku tak jak wszedzie, klebi sie tlum pracownikow i nikt nie jest w niczym kompetentny. Wreszcie po pietnastu minutach pertraktacji udaje mi sie nabyc znaczek na POCZTOWKE DLA DIANY. Jedziemy dalej.

Jest ciemno, robi sie zimno a my krazymy wokolo Delhi nie mogac znalezc hotelu, w ktorym mieszkam. Czas spotkania z Devayani minal, zbliza sie pora odlotu do Polski a rikszarz nie potrafi, a moze nie chce, znalezc hotelu znajdujacego sie w samym centrum. Zatrzymuje sie tu i owdzie, wysiada, pyta, znowu wracamy do punktu z ktorego wyjechalismy. Telefonuje do Mauyryow. Zona profesora objasnia przez telefon rikszarzowi droge. Wreszcie przestajemy bladzic i docieramy do miejsca przeznaczenia. Ogarnia mnie uczucie ogromnej ulgi na widok znanych mi kwiatow lawendy podswietlonych na trawniku, znanych malp, sympatycznego hotelowego dziedzinca. W tym samym czasie, jak sie pozniej okaze, w innym punkcie Delhi kraza juz ponad dwie godziny coraz bardziej zdesperowane Poznanianki zastanawiajac sie, czy nie wyskoczyc w biegu z rikszy, ktora nie chce sie zatrzymac...

Zdazam na samolot. Na lotnisku wrzucam do skrzynki pocztowej KARTKE z INDII DLA DIANY i kartki do moich polskich i slowackich przyjaciol z pozdrowieniami, ktore nigdy do nich nie dotra... ? Autor "Indii za 25 dolarow" przestrzegal, aby korespondencje nadawac tylko na poczcie glownej, bo gdzie indziej pocztowki i znaczki sa kradzione.

W drodze do kraju studiuje przez dziewiec godzin niedzielny "wielotomowy" dodatek do pekatej gazety "Hindustan Times" rozdawanej w samolocie pasazerom przez stewardessy. Z lektury zawartych w niej danych statystycznych wylania sie przerazajacy obraz nedzy mieszkancow Indii, tego 90 milionowego imperium, o nadmiernej populacji, w ktorej brutalnej selekcji dokonuje nie czlowiek lecz natura /na 15 milionow niemowlat przychodzacych rocznie na swiat umiera 14 milionow przed ukonczeniem pierwszego roku zycia). Ci, ktorzy przy zyciu pozostana zapelnia w siodmym roku swojego istnienia ulice metropolii jako zebracy i prostytutki obojga plci. Dowiaduje sie ponadto, ze we wspolczesnych Indiach pali sie jeszcze na stosie czarownice, wszakze nie z powodow rytualnych lecz materialnych. Za czarownice bowiem uznawane sa z reguly bogate wdowy, ktorych majatki chce sie zagarnac. Czytam o kobietach, matkach wielodzietnych rodzin pracujacych ciezko na roli i traktowanych jak bydlo; i o kobietach biznesu, ktore wyzwalaja sie spod wladzy mezczyzn sila swoich pieniedzy. Czytam o tym, iz wladze miejskie zmuszone byly zamknac w Delhi najwspanialszy ogrod zoologiczny w calych Indiach, gdyz dwaj ludzie /slownie dwaj!/ obslugujacy teren zaniedbywali zwierzeta i pozwolili zdechnac w mekach lwu, pozostawionemu na rozzarzonym sloncu bez pomocy weterynarza.

W miare tej lektury zaczynaja sie kruszyc jeden po drugim mity: mit dobrego Hindusa, przyjaciela zwierzat, mit kobiety rzucajacej sie po smierci meza z milosci do niego na stos. Nadwatlone zostaje takze moje przekonanie o Indiach jako krainie ludzi gleboko religijnych, skoro w calej "wielotomowej" gazecie o religii nie ma ani slowa; pojawia sie jedynie wzmianka o tym, ze w Stanach Zjednoczonych uprawia sie joge uznajac ja za technike sprzyjajaca utrzymaniu zdrowia...

Dopiero po lekturze tych socjologicznych rozwazan wszystkie impresje z Indii zaczynaja mi sie ukladac w pewien okreslony wzor. Bo sprawa najwazniejsza w tym kraju jest po prostu przezycie milionow ludzi / a takze ocalenie wymierajacych zwierzat/, a starodawne religie zawiodly, niezdolne oprzec sie materialnemu zlu. Stad cala uwaga swiatlych umyslow skierowana jest ku popieraniu wyprobowanych na Zachodzie inicjatyw demokratycznych - kryje sie bowiem w nich dla Indii nadzieja /raczej zludna/ ucywilizowania kraju; stad ateizm podnoszony jest w pewnych kolach /ktore same o sobie twierdza, ze sa nieliczne/ do roli nowej religii. Dlatego tez spotkanie Europejczykow z Indiami uklada sie poniekad analogicznie do wzoru spotkania Europy Wschodniej z Zachodnia, tak zabawnie opisanego ongis przez Slawomira Mrozka w "Monizie Clavier" - kiedy to Polak ze Wschodu z wyszczerbionymi martyrologicznie zebami pragnie nasycic sie zachodnia wytworna kultura, dobrobytem i dobrymi manierami, zas Zachod upoic sie jego wschodnim barbarzynstwem. My zas wpatrujemy sie w duchowosc indyjska zmeczeni cywilizacja, ktora rozwiazujac stare problemy, stwarza nowe nieporownywalnie wieksze. Indie zas tesknia do europejskiej dobrobytu i demokracji, ktora uniemozliwi m. in. mordowanie dla pieniedzy niewinnych wdow pod pozorami rytualnymi i zapewni kobietom i dzieciom Indii prawo do ludzkiego zycia.

Najwezsze zas elity kulturowe fascynuja sie postmodernizmem jako kierunkiem traktujacym swiat jako jedna wielka performancje, w ktorej nie ma ukladow stalych i wszystko jest wlasciwie mozliwe i dozwolone. Czuje jednak, ze wzorzec ten, jak kazda konstrukcja abstrakcyjna, ma charakter redukcjonistyczny. Ostatnie spojrzenie z samolotu na wielki obszar globu, kolebki prastarej kultury indoeuropejskiej i indoeuropejskiego jezyka, wbrew wszystkim wyczytanym rewelacjom, utwierdza mnie w przekonaniu, ze obcujac z Indiami wkraczamy w sfere sacrum, tajemnicy, magii; ze mimo cienkiej warstewki inteligencji upajajacej sie ateizmem i materializmem Indie pozostaja nadal tym, czym byly przez tysiaclecia - ziemia cudow, z ktorych najwiekszym jest ich nieprzerwane istnienie. I ze bardzo chcialabym tu jeszcze ponownie powrocic, by zglebic fenomen indyjskiego trwania, czyli trwania ludzkosci w nedzy a w marzeniach wznoszacej sie ku gwiazdom. Czyzby taka mialaby byc tresc tajemnego przeslania Diany?