O MAGII KINA I NIE TYLKO

Rozmowa z profesorem UŚ dr. hab. Andrzejem Gwoździem,
kierownikiem obchodzącego wkrótce ćwierćwiecze działalności
Zakładu Filmoznawstwa i Wiedzy o Mediach.

Czy pamięta Pan Profesor swój pierwszy film?

Pamiętam kilka tytułów filmów, z których jeden był pierwszy. To była prawdopodobnie bajka o sierotce Marysi i krasnoludkach, taki polski film z roku 1961, który łączył animację z grą aktorską. Czy to jest absolutnie pierwszy trudno mi powiedzieć, w każdym razie utrwalił się w mojej świadomości jako pierwszy. Pamiętam, była jeszcze "Awantura o Basię".

To było tak mocne przeżycie, że zaciążyło na całym życiu?

Chyba tak. Może niezupełnie to pierwsze spotkanie, co efekt jaki ono wywołało. Byłem jako dziecko bardzo częstym bywalcem kin i prawdopodobnie rzeczywiście sama statystyka wpłynęła na to że potem, kiedy trzeba było decydować o zawodzie, to tak się stało, jak się stało. Wychowałem się w takiej dzielnicy Siemianowic, w której było bardzo blisko do kina. To jest zaplecze dziś już niestety nie istniejącego kina "Jedność" w centrum miasta. To kino było takim jedynym miejscem, prócz kościoła, które było miejscem publicznym. Bardzo często się chodziło po kościele na te osławione w latach 60-tych poranki za 3 złote.

Prowadziłem bardzo skrupulatną ewidencję filmów, które oglądałem. Założyłem w latach 60 - tych zeszyt, w którym dokładnie wypisywałem tytuły filmów, które widziałem, wystawiałem im stopnie. Mam go do dziś.

Czy pamięta Pan Profesor, kto zaprowadził Go do kina?

Pamiętam, pozwoliłem sobie podziękować tej osobie, która zaprowadziła mnie do kina. Zadedykowałem jedną z książek mojemu ojcu. Wychowałem się w zwyczajnej, typowej rodzinie śląskiej: ojciec brał syna i szedł w niedziele na spacer w garniturze, z krawatem, a mama siedziała w domu i gotowała obiad. To był ten jedyny moment, kiedy ojciec włączał się w życie rodzinne, demonstrował pociechę znajomym. Tata był bardzo aktywnym śpiewakiem w chórze "Chopin" w Siemianowicach i ta niedziela to było spotkanie z kolegami z chóru ewentualne pójście ze mną do kina.

Tata lubił kino?

Wspominał mi ciągle film "Titanic", taki amerykański z lat 50 - tych, który wówczas oglądał, pamiętał także "Most na rzece Kwai" - te tytuły się przewijały. Jak w każdej rodzinie typowo śląskiej kino nie miało specjalnie uprzywilejowanego miejsca w harmonogramie zajęć. Pamiętam, że życie rodzinne skupiało się przy takim ogromnym radiu "Stolica", "kultowym" radiu lat 50- tych.
Jeśli myślę o rodzinie jako tej tzw. podstawowej komórce społecznej to ona mnie się właśnie kojarzy rozpisana na sześcioro uszu - mama, tata, i ja słuchający radia. Pierwsze świadome wspomnienia z dzieciństwa - siedzę owinięty ręcznikiem na stole w kuchni i widzę przed sobą ojca z uchem przy głośniku radiowym. To rzeczywiście takie "dni radia", jeśli zacytować tytuł filmu Woody`ego Allena.

Pierwsze Pańskie filmy to raczej "dziewczęce" tematy?

Mnie bardzo trudno było nawiązać kontakt emocjonalny np. z westernem. Nigdy nie byłem zakochany w westernie, ani w ogóle w kinie amerykańskim. Lubiłem bardziej zgrzebne filmy radzieckie. Uchodziłem za dziwaka w kinie w Siemianowicach, ponieważ byłem bardzo zaprzyjaźniony z całą obsługą kina i chodziłem na filmy, na które nikt nie chodził, np. na bułgarskie, rumuńskie. Lubiłem tzw. kino współczesne, z którym miałem kontakt emocjonalny, na obrazy którego mogłem przełożyć jakoś moje doświadczenie. One miały dla mnie jakiś czar, który trudno mi dziś sobie uświadomić i go nazwać. Pamiętam chociażby tytuł filmu radzieckiego "Statek odpływa o świcie" - byłem sam na seansie, to była na owe czasy rzecz wyjątkowa. I pamiętam dziewczynę w takiej zwiewnej sukience, która żegnała chłopaka wypływającego statkiem na morze... I to wszystko jeszcze na szerokim ekranie. To kadr, który noszę w mej pamięci. Pamiętam oczywiście sceny z klasyki westernów, z musicali amerykańskich, natomiast to może jakieś zwichnięcie, że nie uwodziły mnie te filmy, a uwodziła egzotyka socjalistyczna.

Być może wynika to z faktu, że miejsce, w którym się wychowywałem było na swój sposób samo w sobie bardzo egzotyczne. Ta dzielnica Siemianowic, a szczególnie ulica Boczna, to był taki dziki wschód - stajnie przy ulicy, konie, powozy, obyczajowa strona życia w tej dzielnicy miała atmosferę egzotyki.

Udawało się Panu porozumieć z rówieśnikami ?

W tej sytuacji byłem outsiderem, samotnikiem, jako dziecko lubiłem życie w pojedynkę. Wychodząc z domu widziałem "bok" kina i nigdy nie czułem się samotny, bo zawsze wiedziałem, że mogę tam pójść. Zupełnie mnie nie bawiło latanie po ulicy, lubiłem jedynie grę w cymbergaja. Z dzieciństwa pamiętam ulubioną zabawę - spisywanie numerów rejestracyjnych samochodów - miałem tych zapisków całą teczkę. Z tego powodu zainteresowała się mną policja.

Następny etap edukacji to liceum ?

Trafiłem do Liceum im. Matejki w dzielnicy o nazwie "Hugo". Jestem antytalentem w sprawach manualnych - nie miałem wyboru - musiałem iść do liceum. Nie przeszkodziło mi to w szkole, ale talent pisarsko-dziennikarski się nie objawiał. Szkołę wspominam jako ważny i fascynujący etap w moim życiu, ale on się skończył, zamknął, niczego nie otworzył. Czasem otwarcia były studia.

Jak szybko Pan Profesor odkrył powołanie humanisty?

Szybko. W szkole średniej zacząłem się bardziej profesjonalnie zajmować kinem, czytałem prace popularnonaukowe. Wtedy spotkałem się po raz pierwszy z książką Alicji Helman "Z tajemnic X muzy". To jest ta książka, dzięki której podjąłem prawdopodobnie decyzję o wyborze kierunku studiów, a potem wyborze specjalizacji. Na niej nauczyłem się kina. Wprowadziła mnie w świat kina, w język refleksji nad kinem, w sposób formułowanie myśli o nim.

Nigdy Pana Profesora nie ciągnęła praktyczna strona filmu?

Zawód operatora wydawał mi się wymarzony. Pragnienie to sięgnęło zenitu, gdy w 1971 roku blisko mojego liceum Kazimierz Kutz kręcił sceny do "Perły w koronie". Wtedy dokonała się we mnie ogromna przemiana, ponieważ zrozumiałem, że to nie jest zawód dla mnie. Byłem jedynakiem i pójście do Łodzi oznaczałoby rozbrat z rodziną. Bałem się tego rozstania, byłem z nią bardzo zżyty. Obawiałem się, że to rozstanie nas wszystkich za wiele by kosztowało. Chciałem zostać na Śląsku.

I jaki był ostateczny wybór?

Wylądowałem na filologii polskiej, choć nie do końca byłem pewny czym w rzeczywistości są studia filologiczne. Interesowałem się literaturą, chodziłem na spotkania autorskie, zebrałem pokaźną kolekcję autografów znanych i wybitnych pisarzy.

Czy odnalazł się Pan Profesor na tych studiach?

Znalazłem szybko swojego konika - była to kolęda polska i śląska. To był motyw przewodni moich studiów. Studia miały wówczas wymiar, w dobrym tego słowa znaczeniu, troszeczkę snobistyczny. Pamiętam wykłady doc. Adama Jarosza ze staropolszczyzny, które mnie szczególnie zainteresowały, profesora Jana Zarembę, do którego trafiłem na seminarium magisterskie, ale pracę magisterską pisałem już z teorii filmu.

Kiedy byłem na trzecim roku przywędrowała do nas z Instytutu Sztuki PAN- u prof. Alicja Helman. To było wręcz zdarzenie szokowe. Był to także czas bardzo interesujący dla filmu - apogeum kina autorskiego Bunuela, Antonioniego, Bergmana... Żadne pokolenie potem już w swojej biografii, na takiej naturalnej zasadzie, nie miało kontaktu z tymi twórcami. Wszedłem jako dojrzały kinoman w najlepszy repertuar w stuleciu historii kina. To był jeden z argumentów, który mnie przy kinie przytrzymał, choć kolęda ciągle we mnie tkwi.

To także zbieg okoliczności: nowe kierunki badawcze, nowe kino ?

Wtedy polonistyka także zaczęła się powoli przeobrażać ze studiów stricte filologicznych w studia o kulturze literackiej, teatralnej, filmowej...

Wiedział Pan Profesor już, że nauka jest Pańskim przeznaczeniem?

Chyba tak. Wiedziałem, że to mnie bardziej interesuje niż np. reżyseria. Bliższa mi była refleksja nad kinem, wiedziałem, że mam lepsze predyspozycje do uprawniania teorii filmu niż do "robienia kina". Oczywiście interesowałem się kuchnią - warsztatem filmowym. Przyjście prof. Helman to był rodzaj uwiedzenia, ona wniosła dużo świeżego oddechu i bardzo dobrej atmosfery.

Filmoznawstwo miało urok nowości?

Tak, oczywiście, to był nieskonsumowany obszar badawczy, dziewicze pole. Każdy dzień dopisywał nowe fakty do repertuaru filmowego. Filmoznawstwo w Polsce powstało wprawdzie w latach 50- tych, w Łodzi, ale miało tam wyraźny zakrój przyliteracki, tam pojmuje się wiedzę o filmie jako wiedzę o innej stronie kultury literackiej. Natomiast prof. Helman zaproponowała taką autonomiczną subdyscyplinę - refleksję nad kinem, wyzwoloną z pęt literackopochodnych i innych. Nie rezygnując z całego tego sztafażu, który dawała wiedza polonistyczna, można było nauczyć się zupełnie nowych rzeczy - metodologii, teorii, które nie mieściły się w paradygmacie literaturoznawczym.

Ponadto prof. A. Helman udało się bardzo szybko uruchomić cykl "zbiorówek" filmoznawczych i nam szalenie imponowało to, że mogliśmy jako bardzo młodzi asystenci publikować obok najważniejszych reprezentantów dyscypliny. To nas nobilitowało, a z drugiej strony bardzo skracało okres dojrzewania naukowego.

Zakład od początku tworzyła stała grupa ?

Zakład powstał siłami krakowskimi. Wszyscy, którzy byliśmy stąd, wtedy dopiero kończyliśmy studia. Trzon Zakładu się zachował, jedynie założyciele powrócili do siebie. Jest ciągłość pokoleniowa, istnieje też coś w rodzaju duchowego patronatu prof. Alicji Helman, mimo że nie ma jej już z nami 15 lat.

Mimo istnienia Wydziału RTV Zakład funkcjonuje w strukturach Wydziału Filologicznego?

Na to złożyło się wiele przyczyn. Od pewnego momentu wydawało się nam, że w profilu kształcenia Wydziału RTV nie ma dla nas miejsca, nie ma pomysłu na jakąś lokalizację nas w tym Wydziale.

W tzw. międzyczasie powstało kulturoznawstwo, które dawało szansę badań zintegrowanych, międzydyscyplinarnych nad kulturą audiowizualną. Wszyscy rozpoczynali od kina, filmu, natomiast bardzo szybko, wraz z rozwojem mediów elektronicznych, poszerzaliśmy nasze zainteresowania, zaczęliśmy uprawiać coś co można by nazwać poszerzonym filmoznawstwem: o telewizję, wideo i kolejne nowe praktyki audiowizualne. Dziś nazywamy się Zakładem Filmoznawstwa i Wiedzy o Mediach. Nie chcieliśmy utracić tej nutki, takiej nieco archaicznej, która wskazuje na nasz rodowód.

To szeroki horyzont badawczy ?

Tak bo na dobrą sprawę, nie wiemy, co jutro do tych mediów dojdzie.

Czy rewolucja technologiczna, którą obserwujemy, oznacza śmierć kina?

Myślę, że to jest zmiana jakościowo znacznie poważniejsza, nie chodzi o bowiem jedynie o wymianę przekaźników. Nowe media są przedłużeniem naszych zmysłów, ale także naszego układu nerwowego, tego się nie da opisać tylko w kategoriach zmiany technokulturowej. One sięgają znacznie dalej niż kino, dotykają naszego wnętrza. Jestem przekonany, że kino wyczerpie kiedyś swoją moc sprawczą, że nowe przekaźniki zostaną do tego stopnia zawansowane, iż otrzymamy pewien substytut kinowej sytuacji odbioru. Filmoznawstwo jest dziś "zainfekowane" kulturoznawstwem i zmierza do najszerszych diagnoz typu kulturowego.

Czy te nowe wyzwania są interesujące dla badacza ?

Cześć kolegów dokonała zmiany warty i ja też włączyłem w refleksję nowe media. Moja nowa książka dotyczy filmu między mediami, próbuje odpowiedzieć na pytanie, co z obrazami kina uczyniły nowe media i technologie. Próbujemy, także pod względem dydaktycznym, zbudować zrąb teorii mediów, choć nie jest to łatwe.

W świecie, w Niemczech, które szczególnie dobrze znam, medioznawstwo jest profilem kształcenia akademickiego. I w wielu uczelniach myśli się o orientacji studiów humanistycznych w kierunku studiów nad mediami. Filologia polska, studia nad książką, to też forma studiów medialnych. Teatr, film, literatura są klockami tego szerszego układu wiedzy o mediach. Może doczekamy kiedyś chwili, że taka reorientacja nastąpi i nie będzie filologii takiej czy innej, ale to wszystko spotka się w jednej ogromnej dyscyplinie - wiedzy o mediach.

Kino przeżyło w Polsce ostatnio ogromną falę zainteresowania. Wszyscy chodzili i chodzą obejrzeć film J. Hoffmana. Czy Panu Profesorowi - filmoznawcy podobało się "Ogniem i mieczem" ?

Będę traktowany jako zarozumialec, ale powiem prawdę - mnie się nie podobało. Osobiście nie lubię literatury bogo-ojczyźnianej, uważam ją za podejrzaną, nieautentyczną. Jeśli nie musiałem, nie czytałem Sienkiewicza. Ta literatura jest dla mnie po prostu obca, mnie brakuje z tym kontaktu emocjonalnego. Doceniam trud reżysera, rangę przedsięwzięcia, również kulturową. Dla mnie jednak jest to kino obojętne. Także model narracji filmowej wydaje się mi szalenie archaiczny.

Dziękuję za rozmowę.