JAK POLAK Z BRATANKIEM

Kiedy Tadeusz Boy-Żeleński udał się w podróż po Francji, ówczesna prasa komentowała to następująco: Po raz pierwszy Boy jest w Cognacu, a nie koniak w Boyu.

W tym roku ja również doświadczyłem tego uczucia - choć przyznaję, na mniejsza skalę, bo byłem jedynie w Tokaju, ale nie ukrywam, że i tokaj był we mnie.

To niewielkie węgierskie miasteczko żyje dzięki winu i dla wina. W przeszłości zaś zaskarbiło sobie naszą szczególną wdzięczność. Bywało bowiem kiedyś (jak pisał znawca historii, obyczajów i wina węgierskiego Tadeusz Olszański), że "... na wymoszczonych sianem wozach wieziono (do Polski) antałki tokaju. Były to małe, zgrabne beczułki o pojemności 60 litrów. Taki antałek obowiązkowo wypijano na chrzcinach szlacheckich córek. Potem nalewano do tej beczułki okowity, czyli samogonu, i czekano do ślubu panny. W taki sposób - jak głosi legenda - powstała polska starka. Nie musze dodawać, że im później panna wyszła za mąż, tym starka była lepsza. Odwrotnie niż panna!". Z tej pięknej tradycji pozostała Polakom niestety jedynie słabość do samogonu.

W Tokaju naszych rodaków raczej się nie uświadczy, bo i po co. Naród, czy to w kraju czy za granicą i tak na okrągło rąbie swojską czystą, a jeżeli już kogoś sytuacja zmusi do zakupu innego trunku, to robi to wstydliwie szepcąc sprzedawczyni z zażenowaniem "... i jeszcze coś dla pań - jakieś słodkie winko".

Nieco lepiej jest już w Egerze, mieście znanym z bohaterskiej obrony przed Turkami ale głównie z czerwonego Egri Bikaver. Tam w dolinie Szepaszony, gdzie mieści się ponad czterdzieści winiarni-piwniczek (pince) Polacy oszołomieni egzotycznymi wprost dla nas cenami wina wlewają gdzie się da, do czego się da i ile się tylko da hektolitry tego napoju. Gdyby żył stary Noe, to dopiero tam zobaczyłby jak wygląda prawdziwy potop. Później już w czasie powrotu do kraju te ilości wina wywołują prawdziwy popłoch wśród celników, którzy już dawno przestali zawracać sobie głowy jakimiś śmiesznymi przepisami mówiącymi o dozwolonych 2 litrach wina i przepuszczają wszystko co jest tylko choć trochę mniejsze od cysterny.

By zakończyć już ten "winny" watek przytoczę krótki fragment autorstwa nie byle jakiego autorytetu w tych sprawach czyli Jaroslava Haszka. W swojej "Społeczno-politycznej historii Partii Umiarkowanego Postępu (W Granicach Prawa)" tak oto przedstawił swoja opinię o specyficznej umiejętności Węgrów. "Węgrzy mają umysł do polityki. Mówi się, że u nas politykuje się przy kuflu - natomiast Węgrzy politykują przy kieliszku. Piwo nigdy nie zrobi człowieka tak dojrzałym politycznie jak wino, ponieważ "en oino aletheia" - w winie prawda. A Węgrzy szukają tej prawdy tak długo, aż zwalą się pod stół. U nas, kiedy już ktoś spadnie pod stół, to przynajmniej nie gada, ale Węgrzy nawet pod stołem politykują". Niestety nie mogę potwierdzić tej tezy Haszka, a to z kilku powodów. Po pierwsze - nigdy nie byłem świadkiem takiej sceny, choć przyznaję, bywało różnie. Po drugie - znam taki naród, którego obywatele politykując nie zwalają się pod stół tylko dlatego, że wówczas nie mieliby w co walić pięścią dla poparcia swoich racji. Po trzecie - czy jest ktoś w stanie zrozumieć o czym mówi Węgier i to obojętnie za czy pod stołem. Właśnie w związku z tą ostatnią uwagą muszę podzielić się z państwem pewnym spostrzeżeniem. Jest bowiem na Węgrzech nasza polska enklawa, której mieszkańcy nawet ci posiadający madziarskie rodowody zachowując wszelkie zasady mimikry upodabniają się coraz bardziej do Polaków. Tą miejscowością jest położone blisko serca słynnej puszty miasto Hajduszoboszlo. W zasadzie licho wie dlaczego Polacy wybrali akurat to miejsce. Jest to wprawdzie ponoć uzdrowisko, ale takich miejsc na Węgrzech, nie mówiąc już o bliższych Czechach i Słowacji jest niezwykle bogaty wybór. Od kiedy jednak turyści z zachodniej Europy przestraszeni bałkańskimi wojnami wybierają zacisze Cypru, Krety czy Wysp Kanaryjskich, a Amerykanie patrząc na mapę lokalizują Węgry niemal jako centrum konfliktu - Polacy zawładnęli tą częścią Wielkiej Niziny Węgierskiej. Słowianofilstwo zaś hajduszoboszlan (uff!) sprawiło, że stają się oni bardziej polscy od Polaków. Ja na przykład już po tygodniu od wyjazdu z kraju zapomniałem o kłótniach wywołanych sejmową ustawą o języku polskim, a Węgrzy byli z tymi propozycjami zmian całkiem na bieżąco. Weźmy choćby taką normalną rzecz jaką jest zamówienie obiadu w restauracji. Zwykle Polak otrzymując węgierską kartę dań patrzył na wypisane tam nazwy potraw z miną Eskimosa czytającego Talmud. Jeżeli nie wskazał palcem, a starał się nazwę dania wymówić to otrzymywał grabie, żelazko, sandały no w najlepszym przypadku żywego jeża. Jednym słowem zależało od tego co kelner zrozumiał. Może tak jest i do dzisiaj ale nie w Hajduszoboszlo. Tamtejsi mieszkańcy w trosce o to, by polskie poczucie obowiązku w przestrzeganiu sejmowych ustaw nie było narażone na konflikt sumienia, obce nam nazwy czym prędzej przetłumaczyli na polski. Stąd też na początku sierpnia można było dostać takie specjały jak: "u t k o z d o b r e j g o s p o d y n i" albo "p i e r ę i n d y k a" czy swojsko brzmiące "g o t a p k i ". Ta żywiołowa i schlebiająca nam skądinąd polonizacja może stać się powodem dość nieprzewidzianych i dwuznacznych sytuacji. Nim przejdę do konkretnego przykładu, krótka dygresja. Jak wiadomo Hajduszoboszlo słynie ze swych leczniczych wód wypełniających liczne tam baseny. Patrząc na te setki ciał wystawionych w kierunku miejsca, z którego mają uderzyć uzdrawiające ponoć bicze wodne ma się nieodparte wrażenie, że to pacjenci oddziału geriatrycznego zanurzeni w wody świętej rzeki Ganges. Nie chodzi tu tylko o wiek kuracjuszy, ale głównie o kolor wody. Dlatego też osoby wrażliwe bądź wyrafinowani esteci udają się do ogólnie dostępnych basenów gdzie ze względu na ilość kąpiących się wody w ogóle nie widać. Kiedyś w chwili desperacji wywołanej upałem i ja postanowiłem zamoczyć sobie jakąś część ciała - obojętnie jaką - w takim tłoku nie ma co wybrzydzać. W tym celu odbyłem odpowiednie przygotowanie teoretyczne. W przewodniku po Węgrzech Pascala przeczytałem taką oto instrukcję: "Gdy spogląda się na tłumy kłębiące się w brunatnych wodach kąpieliska termalnego ma się ochotę powtórzyć okrzyk wojenny hajduków Huj, huj, hajra!, żeby ludzie zrobili dla nas trochę miejsca". Niestety autorzy przewodnika nie brali pod uwagę niemal całkowicie polskiej obsady kąpieliska. Co jak co ale tego typu okrzyki na naszych rodakach wrażenia raczej nie robią.

Ja jednak zawołanie hajduków na wszelki wypadek zapamiętam. Kto wie czy w nowym roku akademickim nie będę musiał z jego pomocą walczyć w Gazecie o trochę miejsca dla siebie.