MARZEC PRACUJĄCY

Najgorszy jest marzec. Trzydzieści jeden obrzydliwie długich dni i ani jednego, nawet najmniejszego święta. Nie ma drugiego takiego miesiąca w roku akademickim. Październik - wiadomo, zanim się rozkręci trochę potrwa, a ponadto człowiek jeszcze pełen energii wakacyjnej. Listopad rozpoczyna się od Wszystkich Świętych i ewentualnych godzin rektorskich, a potem mamy Święto Narodowe. Grudzień to oczywiście miesiąc intensywnego świętowania, o radosnym przełomie stycznia i lutego, gdy w karnawałowym rytmie przebiega sesja, pisałem ostatnio. W kwietniu Wielkanoc, a w maju pierwszy, trzeci, juwenalia, bachanalia, infernalia. I tylko w marcu nic. Zero. Marzec miesiącem nauki. Długim miesiącem. Już nie będę namawiał Najwyższych Władz Uniwersytetu do interwencji w tej sprawie, chociaż powód na pewno by się znalazł. Chociażby te laury, które otrzymaliśmy w lutym jako zasłużeni dla regionu. Ciesząc się niepomiernie z tego, że region uhonorował laurem Uniwersytet i jego Rektora, życzę wszystkim laureatom, żeby region niekiedy dostrzegł nie tylko,, całokształt" lecz i rzeczywiste osiągnięcia konkretnych uczonych. Nie wiem jak region, ale ja jestem przekonany, że w wielu odległych stronach świata nazwy,, Katowice", ,, Sosnowiec" albo ,, Silesia" budzą oddźwięk wyłącznie dlatego, że znają tam profesora X albo korespondują z profesorem Y,, from Silesian University".

Pozostawmy jednak daleki świat. Jeśli w tym roku akademickim z tęsknotą piszę o dniach wolnych od zajęć akademickich, to nie tylko dlatego, że lenistwo jest najlepszą obroną człowieka przed zagrożeniami płynącymi z ubóstwienia pracy. Najlepszą, bo naturalną. Może wkrótce będziemy zasięgać w tej materii konsultacji teologicznej u kolegów z najmłodszego wydziału, ale już na podstawie pobieżnej lektury Biblii można odnieść wrażenie, że na dożywotnie roboty zostaliśmy skazani za sprawą łakomstwa pierwszych rodziców. Jednak chyba nie ma powodu, żeby trudem się zachwycać tylko dlatego, że jest trudny. Fanatyczni wyznawcy Trudu zamieniają się w pracoholików, a więc przechodzą pod opiekę służby zdrowia, co jest jeszcze okrutniejszą karą niż sama praca. W mniej skrajnych, aczkolwiek nie mniej dokuczliwych przypadkach, praca staje się zasługą dla samej siebie.

Podczas każdej sesji egzaminacyjnej dziesiątki i setki studentów padają w starciu z egzaminatorem, chociaż twierdzą (a pewnie naprawdę tak jest), że ciężko pracowali. Ciężko pracują górnicy, hutnicy i rolnicy - tego nikt nie podważa. Jednak hasło,, jaka praca taka płaca" pozostaje wyłącznie hasłem i nie widać bezpośredniego związku pomiędzy intensywnością trudu a wysokością zarobków. Prawdę mówiąc, liczne historyczne przykłady świadczą, że jeśli jakiś związek istnieje, to jest on bliższy odwrotnej proporcjonalności niż się to wydaje wyznawcom kultu ciężkiej pracy. Nawiasem mówiąc określenie,, ciężka praca" zarezerwowane jest głównie dla pracy fizycznej. Zapewne dlatego, że gdy tylko ktoś zacznie używać swojego intelektu, to natychmiast postara się ułatwić sobie pracę. Jedni czynią tak, aby mieć więcej wolnego czasu, inni, żeby móc więcej zrobić - to już kwestia sumienia - ale z zasady mózg jest angażowany po to, aby nie trzeba się było tak wysilać jak dotąd. Z punktu widzenia fanatyków pracy facet, który wymyślił ogrzewanie centralne, musiał być patentowanym leniem, bo nie chciało mu się dźwigać węgla na trzecie piętro. Na szczęście leni nie brakuje i dlatego mamy też koło, zapalniczkę oraz komputer. No, z tym ostatnim to trochę się waham. Jak się zdaje, dotychczas nie ma przekonywujących dowodów, że wynalazek komputera poprawił ogólny bilans ludzkiego trudu. Rzeczywiście, niektóre czynności zostały uproszczone (np. pisanie różnych dokumentów), lecz pojawiły się nowe zagrożenia (np. pisanie różnych dokumentów, bo skoro to takie proste, to dlaczego nie napisać ich więcej). Być może komputer ma naturę dwoistą: ułatwia a nawet utrudnia, tak samo jak zmniejszył zużycie papieru (teoretycznie) a nawet je zwiększył (praktycznie). Po dotarciu do tego miejsca felietonu zaczynam już wątpić w tezę o wyższości lenistwa nad niereformowanym trudem. Być może tęsknota do rajskiego lenistwa wspomagana intelektem, który nam pozostał jak smak owocu zakazanego na podniebieniu, zostaje natychmiast ukarana adekwatnym nieszczęściem (centralne ogrzewanie trzeba konserwować, na kołach trzeba jeździć, a zapalniczki ułatwiają popadnięcie w zgubny nałóg). Gdyby ta hipoteza się potwierdziła, to nareszcie moglibyśmy z dumą spojrzeć w twarz wszystkim ciężko pracującym; wszak pracujemy nad takim ułatwieniem pracy, żeby można było jeszcze ciężej pracować.

No i wtedy możemy od razu zażądać trzykrotnej średniej krajowej. Albo pięciokrotnej. Albo siedmiokrotnej. I to jest właśnie drugi powód, dla którego tęsknię do dni wolnych od zajęć dydaktycznych. Nikt nam takiej wielokrotności średniej nie da (a gdyby dał, to by podwyższyło średnią, więc znów nie zarabialibyśmy żądanej wielokrotności). Jednak wielu ludzi myśli, że te wielokrotności średniej rząd wyjmie z kiesy i da. Są wśród nich ludzie, którzy być może pobierali nauki w naszej uczelni. Skoro te wszystkie miesiące wypełnione wykładami, ćwiczeniami, konwersatoriami i laboratoriami nie wpływają na rozsądek, to może lepiej te zajęcia odwoływać. Człowiek sobie siądzie i pomyśli, bo będzie miał czas. A tak to tylko siedzi i siedzi, umysł mu siada i jako opinia publiczna popiera protest anestezjologów i blokady Leppera.