KATOWICKI KRWAWY CZWARTEK - WAMPIRIADA`99

Siedziałam sparaliżowana na blado-zielonkawym fotelu, kiedy monstrualnych rozmiarów igła nieuchronnie zbliżała się do przegubu mojej prawy ręki, gorączkowo poszukując fioletowej żyły. Nie było odwrotu.

Kobieta w białym kitlu, o mocno umalowanej twarzy, w zasadzie twarzy wampira, ociekająca krwią, trzymała mój nadgarstek w obawie przed ewentualną ucieczką mojej bladej już ręki. Poczułam zapach spirytusu. Ułamki sekund dzieliły mnie od "kontaktu". Zimny pot oblał całe moje odrętwiałe ciało, kiedy igła zaczęła przebijając się przez naprężoną skórę przedramienia. Teraz! Przeźroczysta rurka, przypominająca swoim wyglądem słomkę, która z jednej strony połączona była z igłą (będącą de facto już w mojej żyle), a z drugiej, z także przeźroczystym workiem o pojemności 450 mililitrów, wypełniała się ciepłą i gęstą cieczą - moją własną krwią.
certyfikat
W autobusie ucharakteryzowanym na WAMPIROBUS panowała nerwowa atmosfera. Choć może wcale nie była taka nerwowa, tylko ja byłam jednym kłębkiem nerwów. Cóż, perspektywa pobrania mi 450 mililitrów, tj. około dwóch szklanek lub według innej skali metrycznej - dwóch talerzy krwi, usprawiedliwia chyba moje zdenerwowanie.

Ponadto - badania lekarskie. Wykonane bardzo sprawnie, co nie znaczy niedokładnie! Wręcz przeciwnie - fachowe, wprawne ruchy pani wampir-doktor troszeczkę mnie uspokajały. Najpierw osłuchanie stetoskopem płuc, następnie pomiar ciśnienia, które tego dnia nie należało do najbardziej imponujących, co zrozumiałam po "gwiździe zdumienia" oraz pytaniu skierowanym do mnie:

- Czy pani ma zawsze tak niskie ciśnienie czy tylko dzisiaj? Zdążyłam wyjąkać tylko - Taaa... a w zasadzie nie zdążyłam powiedzieć nic sensownego, bo owo "taaa" było reakcją na wepchniętą mi do ust szpatułką, która miała pomóc ustalić, jaka jest kondycja fizyczna mojego gardła. Chyba było wszystko w porządku, skoro "przepychano" mnie do kolejnego stanowiska i definitywnie zakwalifikowano do tych "oddających".

Pani wampirosekretarka była równie uprzejma i miła. Wręczyła mi Certyfikat Krwiopijcy zaświadczający, że dnia 28 października br. taka i taka w specjalnym WAMPIROBUSIE oddała krew - w ten sposób ratując życie potrzebującym (do dziś zresztą dręczy mnie pytanie, czy gdybym wtedy, dokładnie w tym momencie się wycofała, to czy zabrano by mi ów certyfikat i całą masę innych prezentów? ).

Dostałam m. in. : woreczek pełen gadżetów (długopisów, bloczków- notatników, zabawnych maskotek, breloczków itp. ), książkę, co prawda w języku angielskim, bon na reklamówkę z jedzeniem oraz bon na bezpłatny obiad w stołówce uniwersyteckiej! A do tego mały zabawny koszyczek wypełniony próbówkami w różnych kolorach i rozmiarach - to już nie na własność - dla mniej zorientowanych.

Atmosfera zaostrzyła się jeszcze bardziej, a mnie ścięła się w żyłach krew, kiedy w autobusie doszło do "epidemii omdleń". Paradoks tkwi w tym, iż to mężczyźni częściej aniżeli kobiety tracili przytomność przy tym jakże heroicznym czynie.

Nie wspominam o tym bez powodu, albowiem to mężczyźni z natury mają większe predyspozycje do oddawania krwi. Ot, chociażby większa masa ciała, większa ilość krwi, większa pojemność mózgu... I to chyba wszystko, jeśli chodzi o wyższość panów, bo to właśnie kobiety są zdecydowanie bardziej odporne na ból i sytuacje stresogenne. Wampirobus potwierdził tę oczywistą prawdę nader dokładnie. (Tutaj nieco polemizowałbym - D. R. )

No tak... ale dostanie się do autobusu nie było sprawą tak prostą, jak mogłoby się wydawać. Przepustką było przede wszystkim znalezienie się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Czas to 28 października, zaś miejsce to Plac Sejmu Śląskiego, przed Wydziałem Filologicznym Uniwersytetu Śląskiego. Dlaczego? Bo właśnie tam miała miejsce WAMPIRIADA - HALLOWEEN`99 - akcja zorganizowana przez Regionalne Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa w Katowicach, która miała przez swą diaboliczną formę zachęcić studentów do oddawania krwi. I chyba się udało.

Każdy chętny zobowiązany był do wypełnienia karty, jakby deklaracji, gdzie własnoręcznym podpisem poświadczał prawdziwość podanych danych, oraz że odpowiedzi na podane pytania są prawidłowe i zgodne ze stanem faktycznym (np. należało określić swoją płeć - to jedno z prostszych pytań), ale trzeba było się tez przyznać do przebytych ostatnio chorób (kiła, rzeżączka, żółtaczka), ewentualnej ciąży (to u kobiet), podać datę ostatniej miesiączki (również u kobiet), etc., etc..

Wypełniłam sprawnie ankietę, potwierdziłam podpisem i ruszyłam do rejestracji. Tam przyklejono na nią mnóstwo różnych kodów paskowych i od tej pory stałam się kilkoma paseczkami, cieńszymi bądź bardziej dorodnymi i kilkoma tajemniczymi cyferkami. Kiedy mnie już usystematyzowano, oddaliłam się, na rozkaz wampirorejestratorki, do punktu określania poziomu hemoglobiny we krwi, czyli poziomu czerwonego barwnika znajdującego się w erytrocytach (przepraszający ukłon w stronę studentów Wydziału Biologii, których ta lapidarna definicja pewnie nie będzie satysfakcjonować).

Najprościej mówiąc, pobrano mi krew, po czym przy pomocy małego przenośnego aparaciku ustalono to, co trzeba. Okazało się, że zawartość hemoglobiny była wystarczająca, a tym samym można było przystąpić do zasadniczej części operacji w autobusie. A tam...

Ostatecznie, wszyscy byli zadowoleni. Ci, którzy oddali krew, gdyż w ten sposób ratowali życie potrzebującym, ci, którzy tej krwi nie oddali, a byli uczestnikami, raczej biernymi, wampiriady, gdyż mogli nasycić żołądki smakołykami roznoszonymi przez wampiropielęgniarki, no i oczywiście organizatorzy. Jak się dowiedziałam, do "wspólnej beczki" studenci dołożyli 58 litrów krwi, co jest wynikiem imponującym. Zebrać w ciągu jednego dnia, w jednym tylko miejscu, taką ilość "czerwonej substancji" jest nie lada wyczynem!

Gratulacje należą się prześwietnemu personelowi medycznemu, który robił wszystko, aby ten jednak nieprzyjemny proceder, o którym mowa, nabrał innego charakteru. W sumie to nie jest to samo oddać krew w ponurym gabinecie lekarskim, a oddać krew podczas WAMPIRIADY, gdzie wszystko jest wampiryczne, temu wszystkiemu towarzyszy muzyka, gwar, telewizja, gigantyczne ilosci słodyczy, kawy, herbaty, i kanapek. No, i oczywiście - prezentów.

Jak mówi stare, ludowe przysłowie: "Kto krew oddaje, temu Pan Bóg daje". Notabene: szkoda tylko, że dyrektor Śląskiej Kasy Chorych, pan Andrzej Sośnierz nie ukrywał podczas wywiadu (Fakty południe, TVN, 28. 10. 1999), że sam nie przyłączył się do WAMPIRIADY. Jego tłumaczenia wypadły tak blado, jak blada była moja twarz, kiedy opuszczałam WAMPIROBUS, tylko że moja twarz miała prawo być blada. W końcu oddałam prawie pół litra krwi i co najważniejsze - nie zemdlałam!

P. S. I my też byliśmy (zob. reprodukcja certyfikatu) i nawet mieliśmy niewielki wpływ na szlachetną decyzję naszej autorki (D. R. )