GALERIA UNIWERSYTECKA W CIESZYNIE

Integralną częścią Filii UŚ w Cieszynie, wkomponowaną w gmach tzw. Budynku Głównego, jest Galeria Uniwersytecka. Galeria Uniwersytecka, dawniej Współczesna, oficjalnie powstała w 1984 roku jako cieszyńska agenda bielskiego Biura Wystaw Artystycznych. Mimo, że administrowana przez bielskie BWA, od samego początku pozostawała pod opieką artystyczną cieszyńskich pedagogów i to oni, w dużej mierze, określili jej kształt i politykę wystawienniczą.

Galeria w Cieszynie W latach 1984 - 92 opiekunem artystycznym Galerii był prof. Jerzy Wroński, członek Grupy Krakowskiej i pedagog cieszyńskiego Instytutu. Okres ten, to znaczące prezentacje dorobku artystycznego czołowych twórców polskich, głównie członków Grupy Krakowskiej (J. Kraupe - Świderskiej, M. Chlandy, A. Pawłowskiego, J. Beresia, E. Rosenstein, K Mikulskiego, W. Czełkowskiej, J. Tarasina, A. Lenicy, T. Brzozowskiego, J. Maziarskiej oraz M. Klisia, Z. Warpechowskiego, Z. Lutomskiego, K. Śramkiewicza, T. Wiktora i innych ).

W 1992 roku, po reorganizacji struktur administracyjnych i zmianach w ogólnym sposobie finansowania, Galeria przeszła pod wyłączny patronat cieszyńskiej Filii. W latach 1992 - 96 jej opiekunem artystycznym był prof. Eugeniusz Delekta. Galeria stała się wówczas miejscem pełniącym istotną rolę w procesie edukacyjnym. To tutaj bowiem odbywały się coroczne wystawy dyplomantów Instytutu Kształcenia Plastycznego (obecnie Instytutu Sztuki), to tu pokazywali, i czynią to nadal, swe prace cieszyńscy pedagodzy. Galeria jest też miejscem konfrontacji różnorakich postaw artystycznych, różnych ośrodków kształcenia i związanych z nimi osobowości twórczych Zasięg tego działania wykracza poza granice kraju, czego dowodem mogą być prezentacje prac studentów z Genk w Belgii (1994), z Diecezji Graz - Seckau (1993), artystów z Vovarlberg (1989), Prof. Michaela Kindera z Londynu (1986), Petera Tylora i A. H. Milkowskiego z Nowego Jorku.

Galeria w Cieszynie Obecnie, choć zapowiadają się zmiany, opiekunem artystycznym Galerii jest prof. Jerzy Fober. Każdy z opiekunów merytorycznych placówki miał swą własną koncepcje programową. Zawsze jednak brano pod uwagę to, że instytucja ta musi spełniać trzy funkcje: ukazywać dorobek artystów i studentów związanych z Filią (wszak taka jest nadrzędna rola wszystkich galerii przyuczelnianych), dawać poprzez swoje ekspozycje w miarę pełny obraz różnorakich tendencji obecnych w sztuce polskiej (a czasem nie tylko polskiej), pełnić kulturotwórczą rolę w obrębie Uniwersytetu i Cieszyna.

Oprócz często bardzo znaczących wystaw, miały tu miejsce równie znaczące wernisaże, połączone z konferencjami, sympozjami, happeningami, warsztatami czy konkursami artystycznymi. Towarzyszyła tym imprezom szczególna atmosfera, kształtująca osobowość twórczą studentów i wzbogacająca życie kulturalne cieszyńskiej uczelni.

Brzmi to wszystko jak sprawozdanie programowe, ale przez te lata (trzy) gdy dane mi było bliżej przyjrzeć się działalności Galerii, tak to właśnie wyglądało. Przez ostatni rok akademicki, na łamach Gazety Uniwersyteckiej, nie ukazała się, jak to było dotychczas, żadna recenzja z wystaw prezentowanych w Galerii. Uznałam, że comiesięczne raporty z przedsięwzięć wystawienniczych i dla czytelników i dla mnie są zbyt nużące i trochę mijają się z celem, skoro i tak ukazują się one zazwyczaj po zakończeniu bardzo krótko trwających w Galerii wystaw. Bieżące recenzje pojawiały się jednak na łamach Nowej Filii w Cieszynie. W tym roku, a nie będzie to łatwe biorąc pod uwagę proces wydawniczy, chciałabym zsynchronizować aktualność ukazujących się recenzji z trwającą wystawą, tak, aby ewentualni zainteresowani mogli ją jeszcze obejrzeć. Zanim jednak słów parę o pierwszej w tym roku wystawie, podsumowanie roku minionego.

Zaczął się on, za co chwała władzom administracyjnym uczelni i bezpośrednim sprawcom, od remontu Galerii Uniwersyteckiej. Efekt - czysto, świeżo, poprawiło się oświetlenie, zmodernizowano zaplecze. W nowo wyremontowanej Galerii, na przestrzeni od października do grudnia, zaprezentowali prace trzej różni artyści: Eugeniusz Delekta, Anna Kowalczyk - Klus i Jacek Waltoś. Trzy różne dyscypliny: malarstwo i grafika, rysunek, i swoiste połączenie malarstwa rzeźby i rysunku, trzy odmienne koncepcje artystyczne i spojrzenia na rzeczywistość.

Galeria w Cieszynie Rozpoczął sezon wystawienniczy prof. Eugeniusz Delekta, dyrektor cieszyńskiego Instytutu Sztuki, znany i uhonorowany licznymi nagrodami grafik. Wernisaż jego prac zbiegł się z Inauguracją Roku Akademickiego 1998/99.

Przeszło dwa lata temu prof. Delekta obchodził jubileusz 25 lecia pracy artystycznej, jakiś czas temu ukazał się nakładem wydawnictwa Filii, starannie wydany album z rysunkami, pracami graficznymi i malarstwem Profesora. W publikacji tej, jak i na omawianej wystawie w Galerii, można było zetknąć się z ostatnimi dokonaniami artysty, osadzonymi w bliskiej autorowi tematyce i jak zwykle - perfekcyjnymi pod względem warsztatowym.

Był to, można powiedzieć, modelowy przykład właściwie skomponowanej, klasycznej wystawy na dobrym poziomie artystycznym. Zaaranżowanie ekspozycji nie jest wbrew pozorom, sprawą łatwą. Musi mieć ona swoją dramaturgię, plastyczną koncepcję, akcenty. Musi pomagać prezentowanym pracom, a nie czynić je nieczytelnymi. Oglądaliśmy już w galerii różne konwencje wystawiennicze. Ta była przykładem tradycyjnej i wyważonej. Jak w tym kontekście prezentowały się prace Profesora? Pozwolę sobie w tym miejscu przytoczyć fragment wstępu do wspomnianej publikacji: Eugeniusz Delekta Struktury przestrzeni. Grafika, rysunek, malarstwo: [.. ] Kreacje Eugeniusza Delekty, mimo eksperymentów technologicznych polegających na kompilowaniu tradycyjnych technik, łączy wiele wspólnych cech. Niewątpliwie należy do nich specyficzna, ekspresyjna kreska, często łączona z lawowaną plamą, której siła oddziaływania najlepiej uwidacznia się w rysunkach. Inna, uchwytna cecha, to owo barokowe piętrzenie, dynamizowanie kompozycji poprzez rytmiczne układy kontrastów - cienia, światła, plam, linii, wyimaginowanej faktury.

Jest jeszcze bodaj najważniejszy aspekt jednoczący te prace - tematyka. Nie dotyczy ona jakichś wyabstrahowanych pojęć, odnosi się do świata wszystkim znanego, dostrzeganego: przyrody, przestrzeni, architektury, pejzażu. Ukazuje ich aspekt ukryty, pierwotną budowę i istotę. Takie są zwłaszcza powstałe w latach 90-tych "Struktury Przestrzeni".

[... ] Świat przedstawiony w pracach Eugeniusza Delekty nie jest światem wykreowanym, wymyślonym, to świat zobaczony inaczej - od strony swej wewnętrznej prawidłowości i podany nam w formie, w jakiej nie przywykliśmy go dostrzegać. Autor rezygnuje z homeocentrycznego oglądu rzeczywistości, człowiek nie pojawia się w tych kompozycjach i nie on i jego punkt widzenia zdają się być ich podmiotem. Nie jest to dziś postawa częsta i choćby dlatego, godna uwagi i zastanowienia.

Następna wystawa miała swój wernisaż w listopadzie i zatytułowana była: Anna Kowalczyk - Klus - Rysunek. Portrety, zapisy, pojęcia, twarze. Dane nam było obejrzeć ekspozycję tak osobistą i intymną, że opisywanie jej w zwykłych kategoriach byłoby może trochę niestosowne. Profesor Anna Kowalczyk - Klus, wieloletni nauczyciel rysunku w cieszyńskim Instytucie Sztuki, pokazała w większości rysunki z ostatniego roku, który był dla niej szczególny i dramatyczny. Bardzo przekonującą, a jednocześnie hermetycznie prywatną rejestrację przeżyć i wspomnień wyraźnie czuć było w prezentowanych pracach. Był to zapis, choć to jednak powiedzmy, niezwykle dojrzały, indywidualny i przemyślany w swej warstwie plastycznej, jak wszystkie rysunki artystki.

Każdy, kto zetknął się z Anną Kowalczyk - Klus musiał odnieść wrażenie, że jest to osoba niezwykle subtelna, krucha o nieskażonej i wysoko uczciwej wrażliwości na świat i sztukę. A jednak emanuje z niej rodzaj osobliwej siły i konsekwencji w realizowaniu siebie jako artysty. Profesor Kowalczyk - Klus dobrze czuje się chyba także w roli pedagoga, ucząc rysunku. Wielokrotnie się o tym przekonywałam, jak bardzo osobisty kontakt ma ze swoimi studentami i jak identyfikuje się z tym co robi na uczelni.

I wreszcie Jacek Waltoś. Wernisaż tej wystawy miał miejsce 2 grudnia i w odniesieniu do Galerii Uniwersyteckiej można go potraktować jako wydarzenie wystawiennicze 1998 roku. Było tak i ze względu na osobę twórcy - Jacka Waltosia i prezentowane przezeń prace, będące połączeniem malarstwa, rzeźby i rysunku.

Profesor Jacek Waltoś (związany z ASP w Krakowie i Poznaniu) przede wszystkim postrzegany jest jako znakomity malarz, a także jako jeden z członków - założycieli krakowskiej grupy WPROST. Grupa ta, założona w 1966 roku przez Barbarę Skąpską, Macieja Bieniasza, Zbyluta Grzywacza, Leszka Sobockiego i Jacka Waltosia stanowić miała (i tak w istocie było) z jednej strony opozycję w stosunku do tracącej łączność z realną rzeczywistością, awangardy lat 60 - tych, której uosobieniem w ówczesnym środowisku krakowskim była Grupa Krakowska, z drugiej zaś strony, przeciwstawiała się artystowskiemu estetyzmowi reprezentowanemu przez pogrobowców koloryzmu. Artyści związani z WPROST wracali do odrzuconej figuracji, tradycyjnego medium, a nawet, jak się z czasem okazało, do idei i wątków drążących i malarstwo i człowieka od wieków. Nie był to bynajmniej powrót eklektyczny, choć nigdy nie odżegnywali się od związków z tradycją, nie było to też zamknięcie się w kręgu wysublimowanej estetyki. Celem "Wprostowców" był związek z życiem, jego osnową lecz nie w aspekcie codziennych "małych realizmów", a bardziej z jego transcendentną, duchowo - etyczną płaszczyzną. Wielokrotnie, niemal manifestacyjnie, "Wprostowcy" powoływali się na Andrzeja Wróblewskiego, którego tragiczna i jednocześnie tak znacząca postać powoli stawała się symbolem powojennej sztuki "Kolumbów".

W czasach opozycji solidarnościowej grupa zaczęła być postrzegana jako kontestująca rzeczywistość PRL - u i wyraźnie określona politycznie. W odbiorze mojego pokolenia (1961) pozorna, czy rzeczywista ideologiczność grupy była bardziej potrzebą chwili i głodem autorytetów, niż wczytywaniem się w deklaracje artystyczne. Nawet dzisiaj, patrząc na obrazy Waltosia, mimowolnie przywołuję klimat duchowy i polityczny tamtych czasów. Pamiętam nieformalne wystawy przykościelne różnych kontestujących twórców, atmosferę oczekiwania na każdą nową wypowiedź, wydarzenie, godzące w szarą beznadzieję "postanowojennej" stabilizacji. Lecz być może to my, moje pokolenie, wyrządziliśmy w pewnym sensie krzywdę i tym artystom i sobie, redukując dokonania WPROST tylko do tego aspektu ?

Dziś WPROST to już historia. Każdy czas ma swoich idoli, a jest też i tak, że każdy w pewnym wieku i na pewnym etapie życia lubi mówić tylko swoim własnym głosem - sam. Twórczość Jacka Waltosia to doskonały przykład kreacji wpisanych w nurt dokonań własnej generacji, mówiących głosem tej generacji i przez to budujących obraz sztuki polskiej pewnego czasu, ale jednocześnie dokonań bardzo indywidualnych, rozpoznawalnych, posługujących się wysmakowanym, dojrzałym językiem malarskim. Są to prace niezwykle erudycyjne, pełne odwołań do Rembrandta, mitologii, historii cywilizacji, w których artysta operuje wypracowanym przez siebie, swoistym medium, będącym połączeniem malarstwa, rysunku i rzeźby. Choć w jednym dziele takich zestawień nie ma, trawienie jednego motywu tematycznego, jednego rozwiązania kompozycyjnego, na różne sposoby, w innym materiale, sprawia że wszystkie te prace stanowią komplementarną całość, że się wzajemnie potęgują. Sporo w tym wszystkim gorzkiej ironii, podtekstów i być może, niezamierzonej przez twórcę, czysto zewnętrznej urody. Waltoś, może też niechcąco, odkrywa przed widzem pewną alchemię, laboratorium współczesnego malarza pokazując co można zrobić z tematem. Robi to tak, iż odnosi się wrażenie, że te eksperymenty nie stają się tylko czczą zabawą, że czemuś służą, że otwierają przed widzem jakieś nowe światy. Takie właśnie prace artysta prezentował w Cieszynie. Po wernisażu wystawy Jacka Waltosia Koło Naukowe Historyków Sztuki, przy wydatnej pomocy kierownika Galerii i "sprawcy" wystawy Jerzego Fobera, zorganizowało spotkanie z artystą, którego wspierał profesor Maciej Bieniasz, także związany z "WPROST.

Po wystawie Waltosia, celowo, następną ekspozycją Galerii były Macieja Bieniasza Rysunki, szkice, notatki. Czekaliśmy na nią, bo autor, Maciej Bieniasz, nie wystawiał swoich prac w Cieszynie (przynajmniej w ostatnich latach). Interesująca była również konfrontacja twórczości Bieniasza w kontekście tego, co niespełna miesiąc temu pokazywał w Galerii Jacek Waltoś.

Prof.. Bieniasz nas zaskoczył. Przygotował zestaw rysunków, szkiców, notatek z różnych lat, otworzył niejako swą "kuchnię malarską". W autorskim komentarzu do katalogu pt. Co artysta chciał przez to powiedzieć wyjaśnia powody dla których to zrobił. Są artyści, którzy nie prowadzą szkicownika, nie robią rysunkowych notatek, parając się tym tylko wtedy, gdy to potrzebne do jakiejś ważnej, malarskiej realizacji. Są też tacy, dla których jest to nieodzowny element malarskiej egzystencji. Robią to codziennie, już nie po to, aby doskonalić warsztat, ale z wewnętrznej konieczności. Do nich zalicza się Maciej Bieniasz Jest to, jak napisał prof. Bieniasz: "spisywana na gorąco dokumentacja trwającego wokół spektaklu światła i barwy, ślad niekiedy wręcz naiwnego zachwytu powierzchnią zjawisk. Równocześnie zapis emocji, płynących z innych źródeł: bogatego świata literatury, drastycznych przekazów mediów, królestwa snu. "

Wystawa miała na pewno aspekt bardzo osobisty. Ukazała bowiem skomplikowany proces dochodzenia do efektu finalnego, a także, nieraz, niemal intymne sytuacje - teraz podane do wglądu. Był to też niewątpliwie akt otwarcia się przed studentami (co nie jest czasem takie proste), dowiedzenie, że przymus szkicowania może stać się przyjemnością, czy wręcz koniecznością, jak napisał Maciej Bieniasz w swym katalogu - sposobem na życie.

Potem... długo oczekiwane: Trzy Marie - Jerzy Fober - rzeźba, Ireneusz Bęc, Tomasz Lubaszka, Adam Molenda - malarstwo. Pomysł, polegający na tym, aby zetknąć rzeźbę z malarstwem i w dodatku z malarstwem różnych malarzy, jest w zasadzie nienowy. O długich tradycjach polichromowania trójwymiarowego (w tym rzeźby) dużo by pisać. Wzmianka o tym znalazła się zresztą w katalogu wystawy. Rodowód takich poczynań jest bardzo odległy i można by go wywieść od polichromowanych idoli prehistorycznych, poprzez malowane rzeźby egipskie i greckie, później średniowieczne; i tak przemierzając, nie pomijając peryferii baroku europejskiego, dojść do wieku XIX i jego swoistych eksperymentów z łączeniem różnych materiałów (w tym włosów i tkanin) w wykonaniu, choćby tak mało kojarzących się z podobnymi praktykami artystów, jak Edgar Degas. Na dobrą sprawę można by pójść jeszcze dalej, w głąb wieku XX. I nagle okazuje się, że rzeźba częściej bywała polichromowana niż niepolichromowana.

Powody, dla których decydowano się malować rzeźbę lub łączyć ją z innymi materiałami, są co najmniej dwa. Jeden ma u swych podstaw naturalną skłonność człowieka do mimetycznego odtwarzania, uprawdopodabniania rzeczy przedstawionej do tej istniejącej realnie. Dotyczyło to w szczególności rzeźby figuralnej. I tak grecka rzeźba religijna, w swym najokazalszym wydaniu, wykonywana była w skomplikowanej technice chryzoelefantyny, po to, aby olśniewać majestatem złota i bielą kości słoniowej imitującej karnację. Rzeźba kultowa z kolei (a to nie to samo co wyobrażająca bóstwa), czczona i przechowywana w sanktuariach od pokoleń, często miała formę ksoanonu - płaskiej deski przypominającej kształtem człowieka. Taki ksoanon przebierano w szaty i zbroję. Przykładem może być ksoanon czczony na ateńskiej Akropolis i wyobrażający Atenę, któremu rokrocznie ofiarowywano specjalnie utkany przez młode dziewczęta peplos, niesiony w okazałej Procesji Panatenajskiej.

Skłonność do werystycznego traktowania rzeźby chyba najjaskrawiej zamanifestowała się w sztuce iberoamerykańskiej. Barokowa, hiszpańska rzeźba religijna, robiona nawet na najwyższym poziomie artystycznym, za jaki można uznać ten, który prezentował warsztat Alonso Cano, Francisca Salzilla czy Gregorio Hernandeza, chętnie łączyła rzeźbę nie tylko z naturalistycznym malarstwem, ale wyposażała ją w prawdziwe włosy, szklane oczy, ubranie. Echa tych praktyk możemy dziś odnaleźć w ludowej rzeźbie religijnej kręgu kultury iberoamerykańskiej.

Drugi powód wzbogacania rzeźby kolorem ma naturę estetyczną. Takie zapewne pobudki towarzyszyły Grekom, gdy malowali swe białe, marmurowe świątynie, a także płaskorzeźby je zdobiące, intensywnymi kolorami - żółcią, czerwienią, błękitem. Nawet renesansowa, drobna rzeźba dekoracyjna pokrywana była sztuczną patyną - chcąc nie chcąc, rodzajem swoistej polichromii.

Przeświadczenie, że rzeźba ma być niekolorowa i jednorodna w swej strukturze materiałowej, to spuścizna poglądów głoszących konieczność prawdy materiału, szlachetności naturalnego tworzywa, czystości stylistycznej. Mniej więcej od połowy lat 50 - tych po raz kolejny sztuka te poglądy przewartościowała. W sytuacji gdy zacierają się granice pomiędzy poszczególnymi dyscyplinami, gdy trudno nam zdefiniować, co jest rzeźbą, a co już instalacją, kolor to najmniej szokująca innowacja.

Cóż wobec tego z rzeźbą Fobera, czy raczej - co z tym kolorem? Z punktu widzenia ciągłości pewnej tradycji było to ciekawe jej przełożenie. Oto mamy rzeźbę (nie sakralną) choć przyjmującą za punkt wyjścia motyw obecny w tradycji kultury chrześcijańskiej i tak jak niegdyś rzeźba sakralna polichromowaną. Inną jednak i inność ta wcale nie polega tylko na czysto zewnętrznych różnicach. Fober zdaje się wnikać w istotę owej trójcy - trzech niewiast. Próbuje otrzeć się o tajemnicę, bo rozwikłąć jej niepodobna - potrojonej jedni lub ... zjednoczonej trójcy? Trzy Marie, Trzy Gracje, trzy etapy życia ludzkiego, trzy różne losy. Maria Molendy była kolorowa i kusząca efektownymi barwami, gdy jednak dobrze się jej przyjrzeliśmy, uderzała jej dyscyplina malarska i precyzyjnie wykalkulowany każdy pasek koloru. Czy może być Marią Magdaleną? Maria Bęca, spowita była we fiolet, oblana gęstą farbą, jakby ta miała zafałszować jej prawdziwą strukturę. Niewiele o niej wiadomo. I ta trzecia - surowa, najbardziej realna, w strzępach draperii, może najbardziej przejmująca. Może to Matka Jezusa?

Ta iluzja której ulegliśmy, niedomówienia, które staraliśmy się rozwikłać to zaledwie jedna z płaszczyzn do której można było odnieść tę wystawę. Tych płaszczyzn jest znacznie więcej - choćby wspomniana tradycja koloru w rzeźbie. Można i w takim kontekście było obejrzeć Trzy Marie. Można też, co sygnalizował w swych interesującym komentarzu do katalogu wystawy Adam Molenda, dociekać istoty sztuki poprzez różne jej objawienia, szukać jedni, W tym kontekście Marie to tylko pretekst, tym cenniejszy, że będący potrójną prowokacją, o chyba, jednoistnej konkluzji.

Marie miały też problem czysto artystyczny - jak klasyczne drewno współgra z abstrakcją intelektualną, metafizyczną, czy bliską sztuki brut? Chyba współgrało. To także JAKIŚ etap w rozwoju artystycznym tych czterech twórców.

W dniach 3. 03 - 1. 04 wystawiała swoje prace w Galerii Uniwersyteckiej Alina Raczkiewicz - Bęc. Artystka mieszka i tworzy w Krakowie, studia malarskie ukończyła w 1986 roku także w Krakowie, w pracowni prof. Jerzego Nowosielskiego. Jako stypendystka Fundacji Pollock - Krasner przebywała w USA. Ma też na koncie ogólnopolski nagrody i wyróżnienia. W cieszyńskiej Galerii mogliśmy oglądać jej ostatnie prace malarskie poświęcone... rzeźbie. Tak zdawkowe określenie tematyki tej twórczości jest oczywiście dużym uproszczeniem ale jednak coś jest na rzeczy, skoro otwierający wystawę opiekun Galerii Jerzy Fober (rzeźbiarz skądinąd), zapowiedział ją jako "trzecią pod rząd poświęconą związkom rzeźby z malarstwem" (wcześniej był Jacek Waltoś, potem Trzy Marie). Nawiasem mówiąc, myślę, że temat jest na tyle interesujący, dający różnorodne możliwości interpretacyjne i wciąż świeży (mimo długowiecznej tradycji), że warto by go kontynuować.

Wystawie towarzyszył katalog z bardzo oryginalnym tekstem wprowadzającym pióra Anny Markowskiej. Tekst ten jest właściwie małą, autonomiczną, bardzo piękną formą literacką, nie zaś typową w takich przypadkach charakterystyką twórczości artystycznej. Mamy tutaj raczej oddaną wieloaspektową refleksję (bo przez osoby różnej kondycji czynioną) na tematy wokół których porusza się Alina Raczkiewicz - Bęc. Nie wyartykułowaną do końca, aby swą dosadnością i nomen omen - ciężarem (w tekście dużo jest mowy o ciężarze właśnie) nie zdławić lekkiej materii sztuki. I odniosłam wrażenie, że w tym przypadku słowo w pewnym sensie dookreśliło obraz, uzupełniło pewne wątki malarskie przeczute, ale nie uświadomione - piszę z pozycji widza. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że na kanwie obrazu powstała, nabudowała się niezależna samoistna wartość zgoła innej natury.

Nie wiem, czy można to już nazwać tradycją (jeśli tak, to dwa lata liczącą), że pierwszego kwietnia ma miejsce w Galerii Uniwersyteckiej wernisaż prac studentów Instytutu Sztuki. Udział w wystawie jest dobrowolny i nie obwarowany żadnymi wymogami, oprócz autocenzury dotyczącej poziomu prezentowanych prac. Cała impreza trwa tydzień, góra dwa, a dla studentów jest to czasami debiut w oficjalnej galerii (ale są i tacy którzy mają już na koncie parę wystaw w miejscach publicznych). Tak było i w tym roku.

A prace? Z racji zbiorowego charakteru prezentacji i różnorodności gatunkowej wystawa nie miała cech szczególnej spójności, ale inaczej chyba być nie mogło. Taka to już wada wszystkich wystaw zbiorowych. Niemniej, jeśli któraś z prac, bądź nazwisko jej autora, zaistniała w świadomości oglądających, to chyba cel osiągnięto. Autorzy chcieli się po prostu pokazać, zamanifestować swoją obecność. Mnie osobiście szczególnie jedno "nazwisko" zostało w pamięci, niczego nie ujmując innym twórcom i ich dziełom.

Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku wystawa również się odbędzie, a miniona prezentacja będzie wstępem do udanej kariery artystycznej kilku młodych ludzi, którym się "chce"- działać, wystawiać, tworzyć- poza rygorem zajęć pracownianych.
Również w kwietniu obejrzeliśmy wystawę malarstwa i grafiki Adama Wsiołkowskiego. Prof. Adam Wsiołkowski jest dziekanem Wydziału Malarstwa ASP w Krakowie, jest też stypendystą Fundacji Kościuszkowskiej i Rockefellera, artystą wielokrotnie utytułowanym i nagradzanym. Jest przede wszystkim malarzem. Uprawia taki rodzaj malarstwa, który jedni kwalifikują jako mieszczące się w nurcie konstrukcyjno - geometrycznym, inni widzą w tym związki z quasi "maszynizmem" czy sztuką komputerową, a nawet z pokłosiem wizualizmu i op artu. Wszystkie te próby rozkodowania sztuki Wsiołkowskiego w zasadzie ocierają się tylko o jej klimat, i nie są w stanie określić jej do końca, a raczej wskazać na owego klimatu przyczyny. Nie brakuje w obrazach Adama Wsiołkowskiego i asocjacji figuratywnych. Raz po raz pojawia się człowiek lub jego aluzja. Cały czas pojawia się światło, bądź jego sugestia, uzyskiwane przez intensywne kontrasty lub subtelne gradacje czasem imitujące fakturę. Wsiołkowski otwarcie się do związków i inspiracji realnym otoczeniem przyznaje. Otwierając swój wernisaż mówił o tym. Wskazywał na eksponowaną na wystawie grafikę będącą zapisem kolejnych przekształceń starej dagerotypii z widokiem krakowskiego Rynku. Uwagę na figuratywny aspekt twórczości Adama Wsiołkowskiego zwrócił także Jerzy Madeyski w swym wstępie do katalogu. Czym jest więc owa figuracja? Czy wyrazem pragmatyzmu, nakazującego redukować, jak sugeruje Madeyski, wszystko co anegdota w obrazie wypacza? Pozostanie tylko czysta esencja, która mówi wszystko, jak przywołana w katalogu maksyma Bauhausu: weniger ist mehr. Nieodparcie nasuwa mi się cały czas sugestia, że ta esencja prowadzi do osobliwej metafizyki, o którą raczej Wsiołkowskiego nikt by nie podejrzewał, biorąc pod uwagę uderzającą precyzję nie tylko wykonania ale i kształtu wizualnego tych dzieł. Skojarzenie to być może banalne, ale stają mi przed oczyma pozbawione twarzy postaci de Chirico z towarzyszącym im nieustępliwym cieniem. Ale metafizyka w geometrii? Cóż... wszak już Malewicz... Niezbadane są możliwości sztuki.

Wraz z końcem nauki, nie zakończył się jednak wcale rok wystawienniczy w Galerii. Podczas wakacji, które dla Filii ograniczają się tylko do sierpnia, bowiem pozostałe miesiące (lipiec i wrzesień) to pomijając egzaminy wstępne, plenery i sesje poprawkowe, czas długoterminowych zjazdów studentów zaocznych. Uczelnia wydaje się wówczas jeszcze bardziej ludna niż zwykle.

Letnia działalność Galerii z związku z tym jest jak najbardziej uzasadniona. Właśnie ów letni czas zagospodarowany był przez wystawy "rodzime" - pokazywali swe prace artyści pracujący w Instytucie Sztuki Filii UŚ w Cieszynie, kolejno: Małgorzata Łuszczak, Józef Knopek, Ryszard Pielesz, Leszek Zbijowski - grafika, grafika komputerowa, malarstwo; Bożena Ostrowska - rysunek, Lech Kołodziejczyk - malarstwo. Małgorzata Łuszczak i Leszek Zbijowski od dawna (choć pojęcie "dawno" w tym przypadku jest bardzo względne) zajmują się grafiką komputerową. Dyscyplina to niezwykle atrakcyjna o, wydaje się, niewyczerpanych możliwościach technicznych, ale ciągle kontrowersyjna. Przeciwnicy tego medium kwestionują twórczą rolę grafika w całym procesie tworzenia, ale jest to argument mniej więcej tak samo bezzasadny jak powątpiewanie w kreatywną rolę operatora filmowego, reżysera, czy fotografika, słowem każdego, kto w procesie tworzenia posługuje się wysoko wykwalifikowanym sprzętem, nierzadko wymagającym wiedzy technicznej. Podczas kiedy dyskusje o artystycznych wartościach fotografii mamy już za sobą (na przełomie XIX i XX wieku!), do grafiki komputerowej wciąż wielu, o dziwo (!) nie odbiorców sztuki, ale artystów, odnosi się nieufnie.

Prace Łuszczak i Zbijowskiego, przyznam, trudno mi ocenić i rozpoznać. Grafika komputerowa to, przy całym respekcie dla tej dziedziny, wciąż dla mnie osobiście terra incognita. Poza czysto wizualną fascynacją i samouruchamiającymi się pokładami wyobraźni, nie doświadczam tu konieczności "zajęcia stanowiska". Zawodowo zobligowani (mówię o krytykach i historykach sztuki) szukamy wciąż jakiś odniesień, budujemy intelektualne konstrukcje, do których, jak szpilką, przyczepiamy obrazy, nazwiska, daty. A tu... nawet medium pozostaje nierozpoznane! Zawsze uważałam, że dobry krytyk powinien zakosztować kuchni artystycznej, posiąść minimalną wiedzę praktyczną o technikach, aby rzetelnie odnieść się do przedmiotu swych rozważań. Być może właśnie nadszedł czas, aby...

Inne prace na tej samej wystawie - grafiki Józefa Knopka i malarstwo Ryszarda Pielesza, dobrze się w tę całość wkomponowało. Knopek ma opinię ciągłego eksperymentatora. Łączy nie tylko różne techniki, ale i wprowadza do nich nowe, zupełnie niegrarficzne tworzywa. Widać to w prezentowanych pracach. Pielesz z kolei uprawia malarstwo, w którym żywiołowy rysunek farbą, czy też swoisty collages przenikają się z malarstwem materii. Jednym słowem była to wystawa, na której mogliśmy obejrzeć nowe trendy w plastyce związanej z Instytutem. Pytanie - czy również w dydaktyce?.

Bożena Ostrowska (wystawa lipcowa), absolwentka cieszyńskiej Filii (1988), ale również doktor socjologii, prowadzi w Cieszynie zajęcia z rysunku oraz struktur wizualnych. Artystka prezentowała na wystawie prace rysunkowe. Robi to konsekwentnie od ponad dziesięciu lat (ostatnia wystawa w Cieszynie miała miejsce w 1996 roku). Konsekwentnie też rozwija wypracowaną w ciągu tych lat formułę stylistyczną. Bliska jest ona abstrakcji, ale kontekst - tytuły prac, wiersze, które Ostrowska zamieszcza w katalogu, czy jak na poprzedniej wystawie, wyraźne inspiracje muzyką wyrażone w różnoraki sposób w pracach, czynią tę abstrakcyjność jakimś przeniesieniem w bardzo głęboki wymiar ludzkiej duchowości. Truizmem byłoby powiedzieć, że wystawa była bardzo osobista. Każda taka jest. Można jednak dostrzec pewne gatunkowe odmienności przesłania, które artysta kieruje do widza. W takim aspekcie można mówić o bardzo prywatnym doznawaniu świata lub doświadczaniu bardziej uniwersalnym, danym, górnolotnie mówiąc, rodzajowi ludzkiemu. Mam wrażenie, że Bożena Ostrowska mówi o sobie.

Wreszcie ostatnia wakacyjna wystawa - Lech Kołodziejczyk - malarstwo. Lech Kołodziejczyk prowadzi w Cieszynie pracownię malarstwa. W roku 1997 uzyskał Grand Prix w konkursie "Praca Roku" za obraz Księga Słońca. W swych działaniach plastycznych konsekwentnie rozwija cykle malarskie (Lirykony, Kosmogonie, Luminofory, Księga Słońca), w których pojawiają się przetworzone, stopione w jedno, światło i materia. Przybiera to wizualny kształt ferii drobniutkich, mozaikowych plamek rozpryskujących się jak lawa, zataczających koliste kręgi przywołujące asocjacje przedmiotowe. Ale nie o efekt tylko tutaj chodzi: [... ] traktowałem swe malarstwo jako rodzaj medium uruchamiającego pozytywną energię, dynamizującą siłę wyobraźni. Sztuka o tych właściwościach to nieomal magia - trudno wytłumaczalny, mistyczny rodzaj działania, siła sprawcza procesów wyzwalających ogromny potencjał energii na różnych poziomach emocjonalnym, intelektualnym, poznawczym, warsztatowym - napisał we wstępie do katalogu Kołodziejczyk.

Tak to minął rok wystawienniczy w Galerii Uniwersyteckiej. W plejadzie nazwisk i faktów artystycznych było kilka naprawdę znaczących, nie tylko w hermetycznej skali uniwersytetu ale i szerszej. Były też wydarzenia artystyczne mające wymiar środowiskowy. Nie wdając się w dywagacje o poziomie i randze artystycznej prezentowanych wystaw, należy stwierdzić, że niewątpliwie spełniły one swoją rolę kulturotwórczą i myślę, że również dydaktyczną. Galeria Uniwersytecka nie ma programowo określonego swojego profilu, bo z premedytacją chce lansować różne artystyczne postawy. Często jest tak, że zahibernowani w swych pracowniach i kręgu własnej twórczości, studenci odkrywają poprzez Galerię nowe możliwości a także cząstkę prawdy o sytuacji w sztuce polskiej. Duża częstotliwość zmienianych ekspozycji, może niedobra dla osób z zewnątrz, daje możliwość oglądania wielu nowych rzeczy w dość krótkim czasie. Myślę, że to dobrze. Oczekiwanie na kolejne wernisaże wzmagające ciekawość oglądania, stało się swoistym rytuałem. A chyba nic tak nie wyrabia potrzeby uczestnictwa w kulturze jak wykształcony i utrwalony nawyk jej doświadczania. Z takiego punktu widzenia nieważne jest czy nazwisko jest znaczne czy nie i czy czyni się to trochę dla środowiskowego snobizmu czy autentycznej potrzeby. Galeria właśnie taką rolę spełnia. Bez kompleksów.