DRUGI RAZ ZE STUDENTAMI W MONGOLII (cz. 1)

Pierwsza moja ekspedycja folklorystyczna do Mongolii miała miejsce w 1991 roku. Skorzystałem wówczas z okazji, że przebywał na stażu naukowym w naszym Uniwersytecie filozof z mongolskiego Uniwersytetu Pedagogicznego w Ułan Bator pan Monhżargał. Instruował mnie we wszystkich podstawowych sprawach przed podróżą, a na miejscu w Ułan Bator był opiekunem, przewodnikiem i tłumaczem.

Marek i Małgosia wśród dzieci w jurcie

Do pierwszej wyprawy przygotowywało się kilkunastu studentów miłośników folkloru. Niestety środki na wyjazd zdobyły tylko dwie osoby. Studenci towarzyszyli mi w badaniach i jak mogli pomagali, zdobywając przy tym ostrogi badacza terenowego. Doświadczenia te przydają się na pewno Annie Milerskiej obecnie kończącej pracę doktorską pod moim kierunkiem.

Druga wyprawa odbyła się w minione wakacje i trwała półtora miesiąca. Pojechałem z dwoma studentami kulturoznawcami członkami Koła Naukowego Folkloroznawców: Małgorzatą Nowak i Marcelem Kwaśniakiem (kierownik organizacyjny). Postanowili oni towarzyszyć moim badaniom mitologizacji życia współczesnego w Mongolii i zdobywać doświadczenie w pracy z narratorem.

Zwykle jedzie się z nastawieniem, że trzeba się studentami ''opiekować'', sporo za nich załatwiać i na wszystko mieć baczenie. Bywa to nieraz bardzo znaczące obciążenie. Tu spotkała mnie miła niespodzianka. Obydwoje byli zaradni, samodzielni, pełni inicjatywy i nienasyconej ciekawości w poznawaniu tamtejszej kultury tradycyjnej.

Marcel i Małgorzata przed wyprawą nawiązali kontakty przez internet ze studentami innych uczelni, którzy wybierali się na swe wyprawy badawcze do Mongolii. Wymienili doświadczenia i wyruszyli do Ułan Bator z kolegami z Uniwersytetu Jagielońskiego. Wyjechali najtańszym środkiem lokomocji, tj koleją transsyberyjską, dziesięć dni wcześniej ode mnie. Gdy spotkaliśmy się w stolicy Mongolii mieli już za sobą pobyt nad Bajkałem, wycieczkę po stolicy Buratii Ułan Ude i wizytę u szamana, którego poznali w czasie oczekiwania na stacji przygranicznej z Mongolią.

Na każdym kroku umieli zaoszczędzić. Gdy ja płaciłem za podróż samolotem z Warszawy do Ułan Bator linią Aerofłotu dwa tysiące złotych, oni zapłacili za podróż parokrotnie mniej, gdy ja kierowany radami Monhżargała załatwiłem im noclegi za dziesięć dolarów na dobę, oni wysiadając z pociągu na dworcu głównym w Ułan Bator załatwili sobie noclegi w całkiem znośnych jurtach po trzy dolary za dobę. Organizacyjnie okazywali się znacznie lepsi ode mnie. Ta studencka operatywność sprawdzała się przez cały czas naszego pobytu w tym kraju. Pobyt w jurtowisku u Gana (właściciel bazy noclegowej obok klasztoru Gandan) stwarzał nader korzystne okazje do tanich wypraw po Mongolii. Tu mieszkały różne grupy studentów, podróżnicy samotni, trampy i obieżyświaty z Polski, Europy, Ameryki. Tu schodzili turyści z drogich hoteli którzy szukali kompletu do dalekich wypraw. Ludzie szybko porozumiewali się, uzgadaniali cenę i trasę z kierowcą oraz przewodnikiem i zwykle dziesięcioosobowymi autobusikami znikali na parę dni. U Gana był telefon, fax i internet. Zawsze ktoś tam z turystów ślęczał przy komputerze i słał w świat korespondencję.

Tutaj też znaleźliśmy sporo mongolskich informatorów i spokojne miejsce do prowadzenia wywiadów. Oto biolodzy z Poznania zaprzyjaźnili się w pociągu z Tongą, mongolską studentkę wychowaną w Polsce. Zapoznają nas z nią. Mówi świetnie po polsku. Prosimy ją o wywiad. Jest chętna i siada z nami w pomieszczeniu klubowym. Rozmowa układa się znakomicie. Po godzinie Poznaniacy zabierają ją do swego stolika - będą omawiać wyprawę do ośrodka hodowli koni Przewalskiego (umawiamy się z Tongą na następny dzień ale Polacy porywają ją nad jezioro Hubsuguł). W sali klubowej zjawia się starszy Mongoł z szachami pod pachą. Mówi po rosyjsku. Natychmiast przysiadamy. Rozmowa rozwija się po naszej myśli. Staruszek ma 75 lat, do trzynastego roku życia uczył się w szkole prowadzonej przez lamów, zna staromongolski alfabet, pochodzi z rodziny szamanów, interesuje się całe życie śnieżnym człowiekiem, zna wiele rodzinnych historyjek, opowiada nam o głośnym i okropnie niebezpiecznym robalu pustynnym ''olgoj chorchoj'' (żyje w piachu, jest wielkości głowy ludzkiej, niepokojony zabija intruza, tak zginęło wielu ciekawskich Rosjan), opowiada o muchach strzelających jajkami w oczy z czego lęgną się okropne larwy (leczy się je zabijając nikotyną z wypalonego papierosa). Z licznych opowieści pozostaje mi też w pamięci jego niechęć do chowania zmarłych w ziemi. On już zdecydował syn wywiezie go na wybrane dawno wzgórze i pozostawi nagie ciało na kamieniach.

Gdy staruszek nas opuszcza, pozyskujemy świetnego narartora młodą Mongołkę Czimeg. Od niej dowiadujemy się o mongolskiej panice na tle AIDS. (chorobę miało przywieść dwóch Kameruńczyków), o zanieczyszczeniach w pożywieniu sprowadzanym z Chin, o aferach gospodarczych i innych przekrętach finansowych polityków mongolskich. Rozmowa tak pięknie się toczy, że kończymy ją o dwudziestej pierwszej. Dwa razy ją jednak przerywaliśmy bo przyszedł silny deszcz i trzeba było łapać wodę w naczynia by się klub - w sporej części z gliny - nie rozpłynął.

U Gana można było też spotkać przeróżnych dziwaków. Parę dni pałętał się po jurtach siedemnastoletni Koreańczyk. Zwiedzał świat. Słabo mówił po angielsku więc trudno było go zrozumieć ale pchał się do ludzi. Obsługa go nie lubiła bo wszędzie im właził, objadał a mało płacił. Szczególnie natarczywie wtrącał się do gotowania. Uciążliwy Koreańczyk także i nam przeszkadzał w czasie wywiadów. Akurat wtedy miał najwięcej próśb i pytań. Życzliwy nam Niemiec pokazywał mu na migi, że ciężko pracujemy i nie wolno nam przeszkadzać, ale mały go ignorował. Kiedyś chłopiec wrócił z miasta z psiakiem na rękach i oświadczył, że go usmaży. W hotelu Gana wybuchła wielka awantura. Kto żył z obsługi i gości protestował przeciw temu ostrymi słowami. Wreszcie młoda Amerykanka wyrwała mu psiaka z rąk i oświadczyła, że zabierze go do Stanów Zjednoczonych. Studenci amerykańscy jechali jednak następnego dnia do Chin a pilot wytłumaczył dziewczynie, że na przewiezienie zwierzęcia przez granicę potrzebne jest zaświadczenie, którego nie da się tak szybko załatwić. Całą noc psiaka ukrywano w amerykańskiej jurcie a na drugi dzięń żegnany był łzami. Młode Amerykanki zaklinały Gana by nie dał pieska na rożen. Właścicel hotelu słowa dotrzymał bo wyjeżdząjąc widzieliśmy jak psiak pałętał się pod nogami turystów. Biedny Koreańczyk, który jada u siebie wyśmienitą psinę pewnie dotąd nie wie o co była ta awantura. Poczuł się jednak tak sterroryzowany, że każdego napotkanego zapewniał, iż od swego pierwotnego zamiaru odstąpił.

STOLICA

Mongolia dziś to nie ten kraj który zapamiętałem dziewięć lat temu. Stała się krajem demokratycznym, władzę sprawuje nowa generacja polityków wywodzących się z dawnej opozycji antykomunistycznej. Nastąpiły wielkie reformy sytemowe. Odeszło mnóstwo ludzi z urzędów a na to miejsce przyszli nowi. Wyrzycono wielu redaktorów (mój zaprzyjaźniony pisarz i były redaktor TV sprzedaje na rynku przywożoną z Chin bieliznę). Ulice miasta zalała fala samochodów. Większość z nich to starzyzna jaka spłynęła tu z Rosji ale także z Korei Południowej i Japonii. Nowi kierowcy jeżdżą jakby wstąpił w nich duch Czingishana. Przechodzi się ulice na własną odpowiedzialność. Obojętnie czy jesteś na pasach czy na zwykłej jezdni musisz umykać jak zając przed hartami. Ożywił się handel. W stolicy Mongolii można kupić wszystko (i po co nam było targać po pełnym plecaku żywności). Na każdym kroku spotykaliśmy w sklepach polskie produkty spożywcze.

Można nabywać ziemię i obiekty na własność. Stąd wszędzie nowi właściciele coś poprawiają, remontują, budują. Sklepy przybierają nowe oblicze. Dawne wielkie magazyny państwowe stały się prywatne i błyszcą dziś jak brylanty. Na każdym kroku bary, restauracje, kawiarnie w typie mongolskim oraz japońskie karaoke. Handel wyległ na ulicę. Roi się od hoteli tych najdroższych i tych za parę dolarów. Wszędzie ogłoszenia dla turystów, że można wynająć mieszkanie za parę dolarów. Mnóstwo gazet, czasopism, reklamy, natarczywych sprzedawców, czyścibytów. Każdy przejeżdzający samochód działa jak taxi, można zatrzymać i podwiezie cię dość tanio w dowolny punkt miasta. Ulice pełne turystów: Europejczycy, Amerykanie, Chińczycy ale głównie, jak mnie zapewniano, Japończycy i Koreańczycy z Korei Południowej.

Z tymi wielkimi przeobrażeniami przyszło też bezrobocie. Sporo żebraków w tym grupy bardzo ruchliwych małych oberwańców. W otwartych włazach kanalizacyjnych mieszkają zimą bezdomni.

Oczywiście Ułan Bator nie stracił swego niepowtarzalnego oblicza. Po ulicach chodzi sporo ludzi w strojach tradycyjnych. To koczownicy przybyli na zakupy a może bardziej do klasztoru Gandan gdzie pomodlą się, złożą ofiarę i porozmawiają ze swoim lamą. Po szerszych zadrzewionych alejach chodzą czasem - jak bezpańskie - krowy i obskubują liście drzew. Można też ponoć spotkać chmarę miejskich jeleni które są ulubieńcami mieszkańców stolicy. Najbardziej jednak charakterystyczne są wielkie jurtowiska zajmujące znaczne obszary na skraju miasta. Jest tam elektryczność i woda w kranach ulicznych, ale brak kanalizacji. Nieczystości płyną więc swoimi dróżkami jak w naszych średniowiecznych miastach. Kiedy prowadząc wywiady z Czimeg zasiedziałem się w takim jurtowisku u Gana, zaskoczyła mnie noc a do tego deszcz zalewał mi okulary. Wezbrały owe rzeczki. Wracając było całkiem ciemno, co chwila wpadałem w śmierdzącą kałużę. Brodząc wąskimi przejściami między jurtami i budami z desek przemykałem z lękiem by nie trafić na chmarę bezpańskich psów lub nocnych złodziei. W centrum błądziłem z godzinę bo słabo oświetlone ulice mocno mnie dezorientowały. Kiedy dotarłem do mieszkania Monhżargała byłem w okropnym stanie. Natychmiast musiałem się okąpąć i długo prać śmierdzące ubranie.

Pewne wyobrażenie o mongolskich przemianach daje sytuacja znanej mi rodziny. Mój przyjaciel Monhżargał doktor filozofii stał się dyrektorem dobrze prosperującej rodzinnej firmy turystycznej ''Agar Travel Co., Ltd'' która ma swą siedzibę w ''Central palace of Culture'' i dysponuje dwoma pięknymi gabinetami z najnowszymi środkami łączności ze światem. Bracia, siostry i sam Monhżargał to ludzie wykształceni, mówią po rosyjsku i po angielsku. Wszyscy, także ich dzieci, uczą sie pospiesznie japońskiego i koreańskiego. Jedna siostrzenica zawiaduje oddziałem ich firmy w Tokio a bratanica w Korei Południowej. Młodsze dzieci studiują na kilku zagranicznych uniwersytetach. Syn Monhżargała Tokso jest np. studentem prywatnej szkoły marketingu w Budapeszcie. Jedno z dzieci było już na krótkim stażu w Stanach Zjednoczonych.

Dziś są oni nastawieni na turystów japońskich i koreańskich. Z tych dwóch krajów przyjeżdża do nich najwięcej turystów. Turnusy wedle zamiłowania specjalizują się w wycieczkach konnych, rybactwie, myślistwie albo w długich wyprawach samochodowych. Firma nastawia się też na Europejczyków. Mieli już zbiorowe wycieczki z Finlandii i innych krajów skandynawskich. Monhżargał mówi po polsku więc liczy też na Polaków. Jego firma wysyła pełną informację, nadaje faxem zaproszenia konieczne do przekroczenia granicy mongolskiej ( z czego my skorzystaliśmy), reaguje na wyszukane żądania turystów wyspecjalizowanych, dysponuje końmi, sprzętem rybackim , myśliwskim i turystycznym. Firma ma własnych kierowców i własne autobusiki. Jeśli trzeba właściciele siadają do swoich prywatnych samochodów i obsługują turystów. Mieliśmy okazję przekonać się, że są przygotowani świetnie bo dali nam tego próbki w każdej ze swoich specjalności: rybackiej, myśliwskiej i etnograficznej.