TRAMWAJ ZWANY KOSZMAREM

Co może doprowadzić człowieka do szewskiej pasji? Oczywiście należy uwzględnić indywidualne potrzeby i gusty poszczególnych jednostek, ale gdyby zawęzić krąg poszukiwań lub uściślić pytanie w sposób następujący: Co doprowadza cię rano do szewskiej pasji? Myślę, że wielu z nas odpowiedziałoby bez namysłu: TRAMWAJ.

Mam na uwadze tę, jak sądzę, dosyć pokaźną rzeszę studentów, która każdego ranka skazana jest na podróż właśnie tramwajem. (T - bo od tej chwili tak go będę nazywała, występuje dzisiaj w roli środka transportu, z którego usług korzystam, aby dostać się na uczelnię)

I mogłoby się wydawać, że dobry dzień może ci popsuć, nie wiem, na przykład: brak prądu, a właśnie miałeś sobie wyprasować koszulę czy spodnie, albo braki w dostawie wody - i czym się tutaj umyć? (zapasy spowodowane milenijną pluskwą już dawno uległy zużyciu); albo, co gorsza, nie zadzwonił budzik i już jesteś spóźniona, a na dodatek, nie ma ani prądu, ani wody...

I myślisz sobie, że już wyczerpałaś limit nieszczęścia i pecha i nic gorszego nie może cię spotkać, zresztą to wszystko można sobie jakoś wytłumaczyć: bo dziś poniedziałek, albo 13-tego piątek, śnił ci się listonosz lub nawet dwóch listonoszy, czy też żółty pies...

Mimo to wciąż jeszcze jesteś spokojna, gdyż wiesz, że najgorsze może dopiero nadejść. Musisz zachować zimną krew i być silną, bo jeżeli coś ma ci rano zepsuć humor, to na pewno będzie to TRAMWAJ.

Z T. to już jest tak, że nigdy go nie ma, kiedy jest potrzebny. Czyli - kiedy wychodząc z domu spoglądasz gorączkowo na zegarek i myślisz: chyba tylko jakiś cud sprawi, że zdążę na Tramwaj, to możesz być pewna, że na T. i tak nie zdążysz, a na zajęcia i tak się spóźnisz.

Wbiegając na przystanek zapewne znajdziesz się w jednej z dwóch sytuacji: Pierwsza: wpadasz z rozwianym włosem, blada twarzą i plugawą szatą (kałuże), i boisz się skierować głowę w stronę, w którą twój T. odjeżdża. Boisz się, bo wiesz, że gdy się odwrócisz, powita cię znajomy, a jakże, zad T., wraz z przyczepionym centralnie numerem linii (w moim przypadku jest to zawsze 41 lub 6).

Wtedy (wiem to z autopsji), setki takich, a nie innych słów przebiega ci przez głowę. I jesteś tak zrezygnowana, że miałabyś ochotę posłać te całe studia do wszystkich diabłów. Siadasz na ławce (przy założeniu, że ów przystanek takową posiada) i obiecujesz sobie, po raz któryś z kolei, że jutro wyjdziesz z domu 10 minut wcześniej.

Ale... sytuacja druga bezpośrednio wiąże się z pierwszą, a jej finał jest równie beznadziejny jak finał poprzedniej historii.

Przychodzisz na przystanek tramwajowy. Co prawda rozkład jazdy znasz na pamięć, ale tradycyjnie idziesz przeczytać, o której ma odjechać T. Tak czy inaczej, wodzisz wzrokiem po metalowej (oplutej, zardzewiałej, zabazgranej, odrapanej... ) tabliczce: dni wolne, dni robocze, święta - myślisz: nihil novi. Patrzysz na zegarek, po czym patrzysz na tabliczkę. Chcesz dokonać prostego rachunku: za ile przyjedzie T. I uświadamiasz sobie, że nie wiesz, która jest godzina, choć chwilę wcześniej spoglądałeś na tarczę zegarka... Odsłaniasz rękaw płaszcza raz jeszcze, odczytujesz w myślach godzinę i... Twoje obliczenia doprowadzają cię do rozpaczy. Jeszcze 10 minut czekania (oczywiście jest to dokładnie te 10 minut, które dodałeś sobie, aby się przypadkiem nie spóźnić).

Stoisz i sapiesz. Dyszysz i czekasz. Myślisz i stoisz. Ręka cię boli od tego ciągłego machania nią, aby sprawdzić, która jest godzina. W końcu ze zdumieniem stwierdzasz, że już dawno minęła godzina przyjazdu T. Ba, stoisz tu tak długo, że już dawno powinny przyjechać co najmniej 3 egzemplarze. I co? I nic!

Teraz dopiero ogarnia cię wściekłość. Ale jednocześnie zdajesz sobie sprawę z tego, że nic nie możesz na to poradzić. Irytuje cię twoja bezsilność i bezradność, i przede wszystkim to, że jesteś uzależniony od kompleksu dwóch wagonów upstrzonych reklamami damskiej bielizny, musztardy, czekolady, tabletek od bólu głowy czy też nowootwartego hipermarketu.

Wreszcie jest! Przyjechał! O ile samo dostanie się do T. może pochłonąć 3 twego dziennego zapasu energii, to całą resztę zapewne utracisz podczas samej podróży. I tutaj znów kilka niespodzianek. Otóż. Możesz być pewien, że jeżeli skorzystasz z T. w godzinach szczytu, najbliższe 20 minut mogą okazać się istnym koszmarem (kwestią otwartą pozostaje fakt, czy w ogóle uda ci się wejść do pojazdu).
Jeżeli już do niego wejdziesz, to prawdopodobnie nie ruszając się z miejsca, tzn. świadomie się nie przesuwając, możesz przewędrować z początku wagonu na jego koniec. Lub odwrotnie. Tłum zrobi z tobą, co zechce.

Ostatecznie całą drogę "przestoisz" w nieprzyjemnym tłoku. Z każdej strony będą napierać na ciebie obcy ludzie. W powietrzu będzie się unosił gęsty, nieprzyjemny zapach: nieświeżych oddechów, tanich perfum, przepoconych swetrów, wczorajszego alkoholu i dzisiaj wypalonych papierosów.

Ale... czasami zdarza ci się, że wchodzisz do T., a tam... pusto. Nieliczne staruszki wtulone we własne ramiona, matki wiozące swoje pociechy do lekarza i ty. Znajdujesz sobie w mgnieniu oka miejsce i siadasz. Rzeczywistość przestaje istnieć.

Czego chcieć więcej? Najbliższe 20 minut spędzisz sam na sam ze swoimi myślami. W samotności. Oddalona od świata, oglądasz brudne miasto, korki uliczne, przechodniów... Obmyślasz pokrótce plan dzisiejszego dnia. Myślisz o jutrze, być może nawet zaplanujesz najbliższy tydzień. Przypominasz sobie, co się zdarzyło w ostatnim czasie, toczysz fikcyjne rozmowy, jeszcze raz reżyserujesz wydarzenia, które się odbyły. Wpatrzona w szybę zapominasz o całym otaczającym cię świecie. Usypiający stukot kilkutonowej maszyny o żelazne tory sprawia, że powoli zapadasz w błogi letarg. Marzysz tylko o jednym: aby T. nie zatrzymał się nigdy. Właśnie przymykasz zmęczone oczy, słońce wspaniale ogrzewa ci twarz, i nagle... jakiś potworny zgrzyt. Unosisz głowę, a obok ciebie niczym zjawa, stoi kolega z liceum.

Tak naprawdę mało się znacie. Nawet w szkole specjalnie się nie przyjaźniliście, a co dopiero teraz! Uśmiechasz się półgębkiem, trochę fałszywie, trochę od niechcenia i czekasz, kiedy padnie sakramentalne: 'I jak tam na studiach? " No i stało się.

Doskonale wiesz, że zaraz zapyta cię o rzeczy, które tak naprawdę wcale go nie interesują: "jak tam sesja? ", "Ile egzaminów? "... I myślisz: Po co on mnie o to pyta? Ale zaraz ty pytasz o coś, co też cię niewiele obchodzi: "Co słychać?, co porabiasz? "

Dobre wychowanie zmusza cię do rozmowy, na którą nie masz ochoty. Co gorsza: czujesz się w obowiązku do podtrzymywania jej, wyobrażając sobie, że długie milczenie może oznaczać lekceważenie lub coś gorszego. I odbijasz piłeczkę. Pytanie - odpowiedź. Pytanie - odpowiedź.

Zadałeś pytanie i już myślisz nad następnym, ogarnia cię panika: O co mam go zapytać? Kiwasz znacząco głową: Naprawdę, co ty powiesz! przytakujesz, w odpowiednim momencie wydajesz okrzyk zdziwienia bądź zachwytu. I męczysz się.

I wcale nie chodzi o to, że nie lubisz spotykać znajomych. Ale na Boga, nie w tramwaju! T. jest po to, aby coś przemyśleć, przeczytać, nauczyć się, a nie po to, by prowadzić permanentne rozmowy!

Obydwaj (obydwoje) wiecie, że ta rozmowa jest męcząca, ale trudno, trzeba zacisnąć zęby i pogadać, o tym, o owym.

W T. lubię spotykać tylko dobrych znajomych, bo tylko z nimi można milczeć. Oni wiedzą, że w tym niesamowitym wehikule obowiązują niepisane reguły. Oni ich przestrzegają. Rozumiemy się doskonale, witamy się, po czym każdy zatapia się we własnych myślach.

W T. panuje dziwna atmosfera. Senności i apatii. Wchodząc do niego bezwiednie zamykasz się na świat zewnętrzny, twoje zdolności percepcyjne zanikają.

Ale czar pryska bardzo szybko. T. dojeżdża do przystanku, na którym musisz wysiąść. Wychodzisz, i wszystko wraca do normy. Wita cię chłodne poranne powietrze, gwarna ulica, huk samochodów. Stajesz się na powrót sobą.

Mrużysz zaspane oczy, ostre poranne słońce wdziera się bezkarnie do ich wnętrza. Ach, ten tramwaj. Spoglądasz tęsknym wzrokiem na odjeżdżające wagony, i myślisz: Oby w drodze powrotnej nie było tłoku i obym z nikim nie musiała rozmawiać.