Lucjan Wolanowski we wspomnieniach przyjaciół

Nie umiałbym powiedzieć, co leżało u podstaw naszej przyjaźni - czy poczucie humoru Lucka, czy to, że się nigdy nie obrażał ani nie zaperzał. Na różne objawy głupoty bliźnich reagował albo sceptyczną zadumą albo gromkim wybuchem śmiechu. Nie spodziewał się od ludzi więcej niż dać mogli, ale z drugiej strony postępek czy cechę pozytywną dostrzegał z przyjaznym uznaniem i pogodnie utrwalał w niezrównanej swej pamięci, najchętniej pod postacią anegdoty. Może też zbliżyło nas zamiłowanie do poezji, choć zapewne dosyć odmienne, bo w atmosferę góralsko-ziemiańską gimnazjum Wieczorkowskiego w Rabce Lucjan wnosił akcenty warszawskie, a istniejącym zapewne skłonnościom endekoidalnym łagodnie przeciwstawiał zamiłowanie do szmoncesu i do Tuwima, czym skutecznie nas zarażał. Słyszę, jak mówi:

Profesor Otto Gottlieb Schmock
Pracuje już dziesiąty rok...

Nikt z nas nie wiedział jeszcze w tamtych latach trzydziestych, kim ma zostać, kiedy Lucjan postanowił już dawno: transkontynentalnym reporterem. I rzeczywiście!

JACEK WOŹNIAKOWSKI

Jacek Woźniakowski (ur. 1920) - prof. historyk sztuki, pisarz, publicysta, działacz społeczno - polityczny. Redaktor naczelny miesięcznika "Znak" (1957-1959) i wydawnictwa "Znak" (od 1959). Współpracownik "Tygodnika Powszechnego". Brał udział w obradach "Okrągłego Stołu" (1989). Prezydent Krakowa w latach 1990-1991. Autor wielu artykułów i książek z zakresu historii sztuki. Kolega gimnazjalny Lucjana Wolanowskiego w Gimnazjum Męskim Sanatoryjnym dra Jana Wieczorkowskiego w Rabce, wspólnie redagowali m.in. szkolne pismo "Szczebioty".

Wspomnienie Jacka Woźniakowskiego o Gimnazjum w Rabce, w którym pada również nazwisko Lucjana Wolanowskiego, ukazało się także w najnowszym numerze "Zeszytów Literackich" (Jacek Woźniakowski, Retro, Zeszyty Literackie nr 93, wiosna 2006, str. 142-144) [Mariusz Kubik]

Foto: Mariusz Kubik
Okładka zachowanego egzemplarza "Szczebiotów"
Foto: Archiwum L. Wolanowskiego
Gimnazjum Wieczorkowskiego w Rabce,
lata 30-te XX w. Lucjan Wolanowski
- drugi z prawej u góry; Jacek
Woźniakowski - drugi z prawej u dołu
Foto: Sophie Thun
Ostatnie spotkanie wigilijne przyjaciół,
Warszawa, 24.12.2004
Foto: M. Kubik
Prof. Jacek Woźniakowski nad wspólną fotografią,
Kraków, marzec 2006

* * *

Chociaż byliśmy w tym samym gimnazjum im. Mikołaja Reja, Wolanowskiego wtedy nie znałem. Był o trzy klasy niżej niż ja i po pewnym czasie przeniósł się do gimnazjum w Rabce, które ukończył. Poznałem go za to jako twórcę wspaniałych reportaży o wielu miejscach na świecie. Jego spostrzeżenia o krajach, ludziach, obyczajach, mogłyby służyć jako najwyższej klasy przewodnik turystyczny. Do Australii, na przykład, przyjechałem po raz pierwszy po przeczytaniu książki Wolanowskiego Poczta do Nigdy - Nigdy. Umożliwiła mi ona lepsze poznanie tego egzotycznego miejsca.

Poznanie nowego kraju należy rozpocząć od przestudiowania jego historii i tu książka Ani diabeł, ani głębina umożliwia wnikliwe poznanie dziejów Australii, zwłaszcza za czasów jej odkrywcy - Jamesa Cooka, który przyczynił się również do panowania brytyjskiego nad wyspą. Poznałem tam wielu ludzi, bohaterów książek Lucjana, którzy stali się później jego przyjaciółmi. Zauroczył ich swoją wnikliwą znajomością charakteru człowieka. Im też powierzył swoją jedyną córkę, którą wysłał do Australii z Polski zaraz po maturze. List, który od niego wtedy otrzymałem, w dzień lub dwa po jej wyjeździe, nie dotyczył chorób ani trudów związanych z podróżą. Był krzykiem rozpaczy ojca, który przewidywał (i słusznie), że córka już nigdy do Polski nie wróci. Ale Lucjan nie widział dla niej przyszłości w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

Dzięki książkom Wolanowskiego "podróżowałem" przez wiele nieznanych mi krain i przeżywałem wspaniałe przygody. Żeglowałem z nim przez "Ocean nie bardzo Spokojny" [Tytuł jednej z książek Wolanowskiego. M.K.] zwiedzałem Tahiti, Nową Zelandię, Fidżi, Hongkong. Kiedy później zwiedzałem te kraje, znowu uderzyła mnie jego niezwykła trafność opisu, nie tylko kraju, ale przede wszystkim jego mieszkańców.

Przeczytałem dwa albo trzy raporty o buncie na statku "Bounty", ale nic nie równało się z książką Wolanowskiego Buntownicy Mórz Południowych. Czytając ją, można dopiero ocenić, jak świetnym jest pisarzem. Nie mogłem się oderwać od śledzenia losów kapitana Blighta i buntownika Fletchera Christiana. W Hongkongu byłem trzy lub cztery razy. Za każdym razem odkrywałem inne cechy tego miasta, wędrując z książką Lucjana Westchnienie za Lapu - Lapu.

Kiedy jako doradca Biura Informacji Światowej Organizacji Zdrowia WHO, Wolanowski wybrał się, po raz nie wiem który, w podróż po południowo - wschodniej Azji, jego reportaże miały inny ton, niż te wcześniejsze, podróżnicze. Tym razem nie tylko sami ludzie, ale również choroby, epidemie, służba zdrowia były przedmiotem jego zainteresowań. Toczyliśmy długie rozmowy dotyczące naszych wspólnych pasji. Podziwiałem wnikliwość Wolanowskiego, poruszającego tematy z pediatrii i innych specjalności medycznych.

Drogi Lucjanie,
Jakiś dobry biograf powinien opisać Ciebie, takim, jakim naprawdę byłeś: obywatelem świata i doskonałym pisarzem.
Ja mogę tylko skromnie poświęcić Tobie tych parę słów, które tutaj skreśliłem, jako twój dłużnik, za wspaniałe momenty naszej przyjaźni.
Pełen podziwu dla Ciebie,

HILARY KOPROWSKI

Hilary Koprowski (ur. 1916) - prof., wirusolog, twórca pierwszej szczepionki przeciwko wirusowi polio wywołującemu chorobę Heine-Medina. W 1959 roku zorganizował akcję przekazania Polsce 9 milionów dawek tej szczepionki, dzięki czemu liczba zachorowań zmniejszyła się z ponad tysiąca w 1959 roku do 30 w 1963. Od lat żyje w USA, opublikował 850 prac naukowych, przez wiele lat kierował Instytutem Wistara w Filadelfii. Założyciel Fundacji "Koprowski", której zadaniem jest wspieranie współpracy naukowej polsko-amerykańskiej. Autor książki p.t.: Wygrać każdy dzień (we współpracy z Agatą Tuszyńską; Warszawa 1996).

 
Foto: M. Kubik
Z Różą Woźniakowską-Thun i Franzem Thunem.
Ambasada Francji, Warszawa, 7.09.2004

* * *

Moje wspomnienia o Lucjanie dotyczą kilku różnych okresów naszego życia. Najwcześniejsze wiąże się z Gimnazjum im. Mikołaja Reja, gdzie uczęszczał do jednej klasy z moim bratem Genkiem i był trzy klasy niżej od mojego przyszłego męża Hilarego. Znałam go tylko z ich opowiadań. Podobno często bywał nieobecny na zajęciach, co miało chyba związek z chorobą jego matki.

Osobiście poznałam Lucjana po wojnie, kiedy mieszkałam już w Stanach Zjednoczonych. Było to podczas jednej z moich wizyt w kraju, na kolacji u Joanny Makólskiej, jego dobrej znajomej, a kuzynki Hilarego. Dowiedziałam się wtedy, że ma dorosłą córkę w Australii oraz dwie dużo starsze od siebie siostry, które go wychowywały po wczesnej utracie rodziców. Kiedy w 1970 roku byłam z Hilarym w Australii na konferencji naukowej, odwiedziliśmy jego córkę, która jest farmaceutką. W czasie tej podróży przeczytałam po raz pierwszy jedną z wielu książek Lucjana, słynne Upał i gorączka.

Ze względu na stałą współpracę Hilarego z kilkoma instytucjami naukowymi w Polsce, odwiedza on regularnie kraj i od czasu do czasu też mu towarzyszę. Zawsze odwiedzaliśmy wtedy Joannę i zwykle spotykaliśmy wtedy u niej Lucjana. To był bardzo interesujący człowiek. Utalentowany pisarz, ale pesymista, głównie, jeśli chodzi o przyszłość Polski. Mimo, że miał poczucie humoru, nigdy nie widziałam uśmiechu na jego twarzy, ani nie słyszałam, jak głośno się śmieje.

On i Genek regularnie korespondowali. Lucjan cieszył się z naszych wizyt w Warszawie, gdyż stanowiły one dodatkowy łącznik z jego dawnym kolegą szkolnym. W ostatnim czasie nie miał już samochodu - miał za to swojego stałego taksówkarza, z którego usług, za jego radą, również i my korzystaliśmy. Cieszyły nas nasze z nim spotkania i rozmowy. Z przyjemnością myśleliśmy o każdej następnej.

IRENA KOPROWSKA

Irena Koprowska, z domu Grasberg (ur. 1917) - emerytowany profesor patologii, dyrektor wydziału cytologii Uniwersytetu Temple, Centrum Naukowym Zdrowia w Filadelfii. Konsultant WHO w dziedzinie cytodiagnostyki. Członek i konsultant Panamerican Health Organisation. 130 opublikowanych prac. W 1985 r. otrzymała od American Society of Cytology nagrodę Papanicolaou. W 1998 roku nakładem "Wydawnictwa Poznańskiego" ukazały się jej wspomnienia pt.: O moim życiu i medycynie.

List od Stevena Spielberga (1996 r.)
List od Stevena Spielberga (1996 r.)

* * *

Wczesny talent

Dla czytelników licznych utworów Lucjana Wolanowskiego nie są potrzebne dowody jakości jego prozy. Słowa świadczą za siebie. Warto jednak wspomnieć o pewnych wczesnych dowodach jego uzdolnień w tym kierunku.

W latach trzydziestych ubiegłego stulecia byliśmy razem w tej samej wczesnej klasie Gimnazjum im. Mikołaja Reja w Warszawie. Połowa budynków naszej szkoły, którą oszczędziły bomby II Wojny Światowej i zdławienie Powstania Warszawskiego, stoi nadal na Placu Małachowskiego, w dość skomplikowanym położeniu, między ulicami Królewską, Mazowiecką i Kredytową.

Naszym nauczycielem języka polskiego był Wacław Kloss, starszy już wówczas jegomość, o bardzo tradycyjnym nastawieniu. Kiedyś, jako temat wypracowania domowego podał nam tytuł: "Moja droga do szkoły". Nie był to zbyt trudny temat, więc większość z nas wyprodukowała dość szablonowe wypociny, bez specjalnych wzlotów wyobraźni.

Lucek był jednak w kłopocie. Mieszkał przy ulicy Królewskiej, w domu na parterze którego, o ile pamiętam, był ulokowany znany sklep musztardy Szwajcera, niewiele dalej niż jakieś sto kroków, minutę lub dwie od wejścia do szkoły ("around the corner", jakbyśmy dziś powiedzieli w Ameryce). Rozwiązał swą trudność w sposób znakomity i błyskotliwy: zaczął od stwierdzenia, jak blisko mieszka, jak trudno powiedzieć wiele o jego drodze i poświęcił resztę wypracowania na opis osób, które codziennie spotyka na tej króciutkiej trasie: sprzedawcę gazet, pracownika biurowego spieszącego na ósmą, etc., etc. Naszkicował charakterystykę i zachowanie osób, które szły do pracy, starały się nadrobić opóźnienie, lub przygotowywały się do zaczęcia dnia - w tak interesujący sposób, że czytelnik miał rzeczywiście uczucie, że był świadkiem rzeczywistości. Profesor Kloss wezwał Lucka na podium, do przeczytania na głos swej pracy dla całej klasy.

Błyskotliwa kariera literacka była więc zapoczątkowana.

EUGENE GRASBERG

Eugene (Eugeniusz) Grasberg (ur. l920) - brat Ireny Koprowskiej, ekonomista. Doktoryzował się na McGill University, następnie, jako docent, wykładał na najstarszym kanadyjskim uniwersytecie New Brunswick, Frederictown. Doradca ekonomiczny z ramienia rządu USA na Haiti, w czasach prezydentury Françoisa "Papa Doc" Duvaliera.

Foto: Archiwum L. Wolanowskiego Foto: Archiwum L. Wolanowskiego
Pisarz w latach młodości (fotografie z 1935 i 1942 roku)

* * *

Poznaliśmy się w pierwszych tygodniach po wojnie jako pracownicy redakcyjni Agencji Prasowej, noszącej wówczas nazwę Polpress, który to Polpress zmienił się wkrótce potem w PAP. On zajmował się reporterką miejscową, ja zaś tkwiłem w dość nieatrakcyjnym dziale rolnym. Obsługiwałem jakieś zebranka przedsiewne czy poplonne na szczeblu najwyżej wojewódzkim. Melancholijne nieco zajęcie. Po cichu trochę mu zazdrościłem. Pojechałem w końcu do Krakowa, a on został w Warszawie. Odtąd spotykaliśmy się stale na łamach "Przekroju". Jego reportaże krajowe powoli zmieniały się w reportaże zagraniczne, i to z coraz dalszych i bardziej atrakcyjnych miejsc. Pisał niezwykle interesująco i z rzadkim u reportażystów poczuciem humoru. Zbierał i zbiera dowcipy i anegdoty, gdzie się tylko da i, co ważne, lubi je opowiadać, a co jeszcze ważniejsze - opowiada je pierwszorzędnie. Z tych reportaży powstał cały szereg książek. Książki były tłumaczone na obce języki, co oznaczało, że Wolanowski ma rozrzuconych po świecie swoich tłumaczy.

Tu jest miejsce, żeby wspomnieć o tym, jak Wolanowski przy pomocy swojej córki wtargnął w moje życie finansowe. A było tak: kiedy ukazało się pierwsze wydanie Ferdynanda Wspaniałego, panna Wolanowska była debiutującą nastolatką, tzn. miała jakieś 10 lat. Natychmiast posłałem jej egzemplarz z odpowiednią dedykacją. Ale, że były to jeszcze ponure czasy panoszenia się cenzury, pierwszy zapewne przeczytał książkę cenzor, tata Wolanowski. Musiała mu się spodobać, ponieważ polecił ją zaraz swemu węgierskiemu tłumaczowi Istvanowi Meszàrosowi. Temu też widocznie przypadła do gustu, bo z miejsca zaczął ją tłumaczyć. W ten sposób, dzięki pannie Wolanowskiej zaczęła się międzynarodowa kariera Ferdynanda.

Lucjan był w nieustannych podróżach, miał światowe obycie i ogromny zasób doświadczeń. Kiedy wybierałem się w półroczną podróż na Daleki Wschód, udzielił mi bezcennych rad. Dzięki niemu, na przykład, przywiozłem moje filmy z podróży w idealnym stanie. W tropikach, jak wiadomo, jest wilgotno, a największym wrogiem taśmy filmowej jest właśnie wilgoć. Żeby więc wilgoć tym taśmom filmowym niczego złego nie zrobiła, trzeba te filmy zapakować w szczelne blaszane pudełko. A do tego pudełka trzeba jeszcze wsadzić... No co? Woreczek z surowym ryżem. Ryż wchłonie każdą odrobinę wilgoci. Ale o tym mało kto wie...

Wolanowski jest również odpowiedzialny za najtrudniejszy obiad w moim życiu. On się tego nawet nie domyśla. Miałem ci ja bowiem zobaczyć Singapur. Czterdzieści lat temu to była pełna egzotyka. Bo teraz wsiada się dziś w samolot w Balicach, a pojutrze, także w Balicach, ląduje z walizkami pełnymi singapurskich majtek. Ja podążałem do Singapuru statkiem, a w tym egzotycznym kraju nikogo nie znałem. Lucjan jednak miał tam chody i załatwił mi list polecający od swojego przyjaciela, warszawskiego lekarza, który przemieszkał w Singapurze pół życia. List był do mister Kuoka, wielkiego hurtownika towarów spożywczych. Przekazałem go adresatowi i Singapur jak Sezam otworzył się szeroko przede mną. Doszło do tego, że mister Kuok postanowił uhonorować mnie prawdziwym chińskim obiadem w prawdziwej chińskiej restauracji, najlepszej według niego w Singapurze. Prócz niego rolę gospodarzy pełniło jeszcze dwóch jego braci. Ja jestem zacofaniec i nie przepadam za tymi wszystkimi owocami mórz, oceanów, stawków i sadzawek, którymi naszpikowane jest chińskie jadło. Nie wiem, jak się do tego zabrać, a pałeczki według mnie dobre są do grania na bębnie, a nie do jedzenia.

Restauracja przypominała szopę w starej cegielni. Kucharze, kucając na podłodze, tasakami siekali wszystko na drobne kawałeczki, zaparzali wrzątkiem i od razu... na stół. Stoły miały grube kamienne blaty, wokół panował półmrok. Każdy z moich trzech gospodarzy z każdego dania wybierał najlepsze według niego kąski i nakładał mi na talerz, żeby mnie uhonorować. Miałem więc do jedzenia trzy razy tyle, co oni, i zanim się zorientowałem, co się połyka, a co się wypluwa na ten kamienny stół, nażarłem się różnych muszelek, atenek, wąsików, chitynowych pancerzyków i innych tego rodzaju przysmaków za wszystkie czasy.

Lucjan od dawna zafascynowany jest Australią. Napisał o tym kontynencie kilka książek, i w końcu ten kontynent porwał mu córkę. Ostatnio widziałem pannę Wolanowską w okresie maturalnym. Była to prawdopodobnie jedna z najładniejszych maturzystek Europy. Potem poświęciła się farmacji i w Australii pracuje jako farmaceutka. Poślubiła, jak mówi ojciec, jakiegoś aborygena, który nie potrafił docenić ślicznej Europejki, więc się rozeszli.

Ojciec w Warszawie, córka w Australii. Ojciec odwiedza córkę, ale nie za często, bo to kawałek drogi. Zasięga natomiast jej fachowych porad. Ostatnio zainteresował się melatoniną, lekiem, o którym głośno w różnych "Time’ach" i "Newsweekach". Podobno dobrze robi na wszystko, m.in. na bezsenność, a Lucjan miewa kłopoty z zaśnięciem. Zdumiewa go tylko, że melatonina pomaga też na inne dolegliwości, a także zapobiega ciąży! Ojcu się to wszystko nie zgadzało, zatelefonował więc do córki farmaceutki chodzącej do góry nogami i zapytał, jak to jest, że coś działa jednocześnie nasennie i przeciwciążowo. "Oj, tata, to przecież takie proste - odpowiedziała. - Jak się śpi, to się nie zachodzi w ciążę..."

LUDWIK JERZY KERN

Ludwik Jerzy Kern (ur. 1921) - poeta, satyryk, autor utworów dla dzieci i młodzieży, tłumacz. Wydał m.in.: Tu są bajki (1953), Ferdynand Wspaniały (I wydanie: 1963), Proszę słonia (I wydanie: 1964), Cztery łapy (1969), Pogaduszki (2002), Imiona nadwiślańskie (2003), Co w drókó piszczy, czyli póstynia błendofska (2006 - tu m.in. historyjki, nadesłane przez L. Wolanowskiego, pod pseud. W. Lucjański, na ostatnią stronę dawnego "Przekroju" - tzw. "Rozmaitości"). Publikowany powyżej tekst pochodzi z książki pt. Moje abecadłowo (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2000, wyd. II: 2003). Drukujemy za łaskawą zgodą autora. (M.K.)

Foto: Mariusz Kubik
Ludwik Jerzy Kern ze swoim tekstem o L. Wolanowskim,
drukowanym w "Przekroju", Kraków, marzec 2006 r.
Dedykacja dla Lucjana Wolanowskiego
Dedykacja dla Lucjana Wolanowskiego
Dedykacja Leopolda Tyrmanda na ''Złym'' (1956 r.)
Dedykacja Leopolda Tyrmanda na "Złym"
(1956 r.)

* * *

Lucjan

Jego listy do mnie zaczynały się zawsze od tego samego zdania: "Tu Lucjan, Twój przyjaciel z długim stażem!"

Poznaliśmy się w Warszawie, byłam zaproszona na rodzinny obiad, poznałam też dwunastoletnią córeczkę Annę, nazywaną przez ojca "Mruczusiem". Później, kiedy przetłumaczyłam jego książkę reportaży Lądy i ludy, został zaproszony przez Instytut Polski w Pradze na jej promocję [w 1983 r. - przypis M.K.]. Zadzwoniłam do niego, że nie ma sensu, żebym dla niego szukała hotelu, i że po prostu będzie w tym tygodniu mieszkał u mnie. "Ale..." - oponował. "Żadnego ale, pokój gościnny czeka". Był to bardzo przyjemny tydzień, przez długie godziny łaziliśmy po Starym Mieście, zwiedzaliśmy praskie synagogi i muzea, albo odwiedzaliśmy moją matkę w sąsiednim mieszkaniu. Codziennie zapraszał mnie na obiad do, wtedy jedynej, bardzo dobrej chińskiej restauracji w Pradze. Zawsze zachowywał się z nienaganną elegancją (mam oczywiście na myśli przede wszystkim elegancję ducha) i równocześnie bardzo serdecznie. Był to dla mnie polski Europejczyk. Bez konkurencji.

Jego ogromne poczucie humoru oraz chęć opowiadania sprawiały, że nigdy nie nudziliśmy się. Polubił moją czarną kotkę i później przysyłał do Pragi kartki zaadresowane "do panny Mindy". Potwierdził mój pogląd, że szczera przyjaźń jest największą wartością, jaką możemy w życiu znaleźć. Kiedy spotykaliśmy się później czasami w Warszawie, wydawało nam się, że ostatnio rozstaliśmy się dopiero wczoraj.

Moim zdaniem jego Honor (tak, przez duże H) doprowadził do dwóch bardzo ważnych pomyłek w jego życiu. Po pierwsze, że wrócił jako Polak z uniwersytetu w Grenoble (dokąd go wysłał jego ojciec, żeby go uchronić przed zasięgiem Hitlera) do Ojczyzny Walczącej tuż przed okupacją faszystowską, czego wynikiem było to, że musiał się razem z siostrą przez całą niemal wojnę ukrywać pod Warszawą i drżeć o własne i jej życie. I po drugie (przepraszam, że zdradzam jego absolutnie intymną sprawę) - że pozwolił odejść na zawsze, za granicę, ukochanej kobiecie tylko z obawy, żeby córeczce nie sprowadzić macochy (nie wiedząc, że dziewczynka marzyła o kobiecej dłoni). Jak widać, mówiliśmy sobie o wszystkim, co nas dręczyło. Wbrew uśmiechniętej twarzy nosił w sobie przez całe życie czarny pesymizm. Kiedy raz powiedziałam na głos: "Lucjan, ty wszystko widzisz czarno", odezwała się jego starsza siostra: "Widzę, że go Pani dobrze zna."

Był w swoim czasie najlepszym i najbardziej znanym reporterem. Mówił mi, że o kraju, do którego wyjeżdża, wie zawsze więcej niż podróżnicy, którzy z niego wracają. Potem się po prostu postarzał, nie mógł już podróżować, zainteresowanie jego reportażami spadło. Bardzo z tego powodu cierpiał. Taki jest smutny los reporterów, choćby najświetniejszych. Blask paru lat. Blask chwili. Oni się starzeją, a kraje, które opisywali, często szybko się zmieniają. Ich książki należą już do historii. Lucjan Wolanowski - to przepiękna karta historii polskiego reportażu.

Dla mnie osobiście był to Przyjaciel, jakich mało. Takich jak on, zawsze mało.

HELENA STACHOVÁ

Helena Stachová (ur. 1931) - córka zasłużonej tłumaczki literatury polskiej Heleny Teigovej. Skończyła polonistykę na Uniwersytecie Karola w Pradze. Polską prozę zaczęła tłumaczyć już w czasie studiów - do dziś ok. 180 wydanych tytułów. Obecnie tłumaczy przeważnie Miłosza, Herlinga-Grudzińskiego i Gombrowicza. W związku z polskim "Procesem Taterników" sądzona w 1970 roku w czeskim procesie za współpracę z "Kulturą" paryską. Otrzymała nagrody ZAIKS-u, Polskiego Pen-Clubu, "Kultury" paryskiej, dwa razy nagrodę czeskiego Zrzeszenia Tłumaczy, Krzyż Komandorski Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej (1999).

''Lądy i ludy'', wydanie czeskie z 1983 roku w tłumaczeniu H. Stachovej
"Lądy i ludy", wydanie czeskie z
1983 r. w tłumaczeniu H. Stachovej

* * *

Lekarz świata

Oczywiście dobrze wiem, że Lucjan Wolanowski nie jest żadnym tam lekarzem. Jednak, jako tłumacz jego książek na język węgierski, uporczywie twierdzę, że gdzieś w głębi serca i umysłu był urodzonym diagnostą. Był takim wirtualnym lekarzem, który obserwując nasz świat, prawie zawsze znajdował jego różne dolegliwości.

Skąd byśmy wiedzieli o tym, jakie prawdziwe choroby męczą ludzkość na dalekich kontynentach? Jeśli nie z jego książek, skąd wiedzielibyśmy, co dotyka mieszkańców dalekich wysp, dalekich ziem? Kto by nam powiedział, na co cierpią ludzie w Azji Południowej albo Afryce? Kto trafniej opisałby, jakie masowe "choroby" atakują nasz świat nowoczesny? Te choroby nie mają nic wspólnego z biologią, jednak cierpimy na nie - bieda prostych ludzi, głód, brak wody, lekarzy, lekarstw, no i przede wszystkim brak wiedzy.

Pan Lucjan zupełnie inaczej patrzył na świat, niż większość z nas. Miałem okazję jechać z nim samochodem, bywać jego przewodnikiem w tak egzotycznej krainie, jak... Węgry. Jego pytania nieraz zupełnie mnie frapowały. Potrafił tak widzieć sprawy, jak mnie, obeznanemu przecież ze swoim krajem, nigdy nie przyszło by do głowy.

Potrafił zobaczyć to co złe - ale to nie było puste niezadowolenie. Nie szukał "dziury w całym", nie wytykał innym, że coś źle zrobili. Czynił to wszystko, by - jak lekarz - pokazać, gdzie jest zło, nieraz skromnie sugerował, jak zło naprawiać.

Przebywać, podróżować z Wolanowskim, to jak oglądać naraz dwa filmy. Jeden to krajobraz, miasta, pole, lasy i to wszystko co się tam dzieje, teraz, w realnym czasie. Drugi film rodził się w Lucjanie - komentarze, pytania i moje odpowiedzi łączyły się w całość, rzeczywistość była tam tylko tłem.

ISTVÁN NEMERE

István Nemere (ur. 1944) - jeden z najbardziej znanych węgierskich pisarzy SF. Dotąd na całym świecie wydano ok. 330 jego książek w 14 językach, wydanych w 11 milionach egzemplarzy. Przetłumaczył ponad 20 książek z polskiego na węgierski (m.in. Ryszarda Kapuścińskiego i Lucjana Wolanowskiego) - jest "ambasadorem polskiej kultury" w swoim kraju. Pisał również po polsku. Przewodniczący esperanckiej sekcji PEN-Clubu.

* * *

Reporter Mórz Południowych

Mieszkając od dziesięcioleci na krańcach cywilizowanego świata, "dalej niż daleko" od rodzinnej Warszawy i spraw polskich, zwróciłem uwagę na nazwisko Lucjana Wolanowskiego, gdy udało mi się sprowadzić jego książkę Księżyc nad Tahiti: Reporter na wyspach Mórz Południowych (1963). Już po kilku stronach lektury zorientowałem się, że autor jest wysoce utalentowanym reporterem, jakich rzadko można spotkać. Rozdziały i rozdzialiki pisane zgrabną i elegancką polszczyzną, zdradzały styl pokolenia wychowanego w okresie dwudziestolecia Polski niepodległej. Jak zauważył Andrzej Bobkowski, opisując swoje spotkanie z Pawłem Mayewskim, "sanacyjne" gimnazja produkowały wartościowych i ciekawych ludzi. Cytuję tylko z pamięci. Uderzył mnie przede wszystkim talent Wolanowskiego do bystrej obserwacji, uwydatniony nie tylko w opisach, ale i w bogatej galerii zdjęć fotograficznych. Do tego dochodziła niezwykła zdolność nadawania rozdziałkom niezwykle krótkich, ale jakże ciekawych podtytułów, chwytających czytelnika jak rybę na haczyk. Wszystko to podszyte bogato lekkim i subtelnym humorem człowieka, który potrafi patrzeć na świat i śmiesznostki życia przez palce.

Później dowiedziałem się od Wolanowskiego, że tuż przed wojną studiował przez rok w Grenoble. Pobyt we Francji w wieku młodzieńczym nie minął zapewne bez wpływu. Humor tego pisarza ma coś z lekkości francuskiego żartu i kpiny. Zdobyta wcześnie świetna znajomość francuszczyzny przyczyniła się może do łatwości, z jaką zagnieździł się chociaż tylko przelotnie w świecie francuskiej Polinezji. Włócząc się po krajach podzwrotnikowych i tropikalnych, nawet po tak mrocznych zaściankach jak Dili na brzegach wyspy Timor, reporter oglądał je z przymrużeniem oka prawdziwego Europejczyka. [...]

Kiedy po raz pierwszy zapukał do mych drzwi, nie pamiętam, ale było to w latach 60-tych. W drugiej połowie 1968 roku nadeszła z Warszawy księga Poczta do Nigdy - Nigdy z dedykacją, którą uważałem za nazbyt szczodrobliwą. Na stronie 267 znalazłem rozdziałek pt.: "Tropiciel śladów". Jest w nim wzmianka o lampie przy moim domu, "która jaśniała w mglistej nocy". Lipcowe noce w Melbourne zdarzają się mgliste, ale rzadko, gdyż zwykle wieją od południa wściekłe morskie szkwały od Antarktydy, przejmujące do szpiku kości, albo z północy wichury z wyziębionej pustyni, niosąc z pobliskich wzgórz zapach nie widywanego w Melbourne śniegu. Pogoda w tym wypadku była nieistotna. Do przedpokoju wszedł Lucjan Wolanowski we własnej osobie, z uśmiechem na ustach. Budowy był drobnej, ale proporcjonalnie zbudowany, wyprostowany jak żołnierz, a w ruchach energiczny. W twarzy najbardziej charakterystyczny był uśmiech i ciemne oczy, rzucające spojrzenia zdałoby się sięgające do dna duszy lub zapalające się iskierkami humoru. Miały te oczy jednak w głębi i cień dziwnego smutku. Od pierwszego spotkania przypadliśmy sobie do gustu. Spotkania powtarzały się kilkakrotnie, szczególnie, gdy córka pana Lucjana zamieszkała w Sydney.

Poczta do Nigdy-Nigdy osiągnęła w Polsce liczne wznowienia o wielotysięcznych nakładach. Był to imponujący reportaż, malujący obraz Australii w latach 60-tych niby kolorową mozaikę doskonale spojoną z dziesiątków wycyzelowanych rozdziałków. Nie brakowało w nim sporej ilości szkiców poświęconych młodej wówczas Polonii piątego kontynentu.

Zaskakująca była szybkość, z jaką Wolanowski potrafił pisać książki podróżnicze, jak Westchnienie za Lapu - Lapu (1973), gdzie opisywał wypad na wody malajskie i wybrzeża Borneo, skąd Joseph Conrad wyniósł tyle natchnienia. Dołączając do tego zajazd na południową Azję, Morze Żółte i Filipiny w reportażach Upał i gorączka (1970), czy Walizka z przygodami (1977), ze zdumiewającą mnogością opisywanych krajobrazów. Książki te ukazywały się niemal jedna po drugiej w przeciętnych nakładach 30 tysięcy egzemplarzy. Reportaże nigdy nie były płytkie, ale oparte na solidnej wiedzy i znajomości historii obrazowanych krajów. Tom Buntownicy Mórz Południowych (1980) świadczy najlepiej o żmudnych i solidnych studiach, przede wszystkim w literaturze anglojęzycznej, o poszukiwaniach bibliotecznych i archiwalnych, na jakie znalazł czas Wolanowski wśród ustawicznych lotów i przelotów.

Podczas mojej siedmiomiesięcznej podróży dookoła świata w 1983 roku "rzucałem kotwicę" również w rodzinnej Warszawie, gdzie znalazłem się po 44 latach. Pan Lucjan zabrał mnie wtedy na dobry obiad do jakiegoś klubu artystycznego. Tematów do rozmowy nie brakowało.

Ostatni raz Wolanowski odwiedził mnie 2 marca 1988. Tym razem był w towarzystwie swego przyjaciela z Australii, Henryka Landsberga, ze znanej na Litwie rodziny ziemiańskiej, który pod Krzyżem Południa pilotował samoloty pasażerskich linii lotniczych. Wróciłem wtedy z rejsu do Tahiti, trwającego cztery tygodnie. Pochwaliłem się znakomitemu reporterowi, że objechałem osławioną perłę Pacyfiku dookoła i oglądałem Muzeum Gauguina z kiepskimi kopiami jego płócien, a na wyspie Bora - Bora znalazłem pod palmą, w ciemnym piasku, prawdziwy amulet w postaci aluminiowej monety dwufrankowej z napisem "Polynesie Française". Proponowałem również, byśmy na pohybel językoznawcom wprowadzili pisownię zgodną z prawdziwą wymową krajowców, w więc Pape-ete i Mo-orea.

Miałem wtedy okazję, by odwdzięczyć się Panu Lucjanowi za szereg jego książek przysyłanych mi z dedykacjami i wręczyłem mu potężną rozmiarem monografię Poles In Australia and Oceania (1987), w którą włożyłem dalszych 20 lat poszukiwań, dodając 12 nowych rozdziałów. Nie było to tłumaczenie polskiej wersji z 1962 roku, ale książka napisana na nowo w języku angielskim. Przyjął ją, jak mi się wydawało, z ochotą.

Potem nastąpił wieloletni okres żywej korespondencji, którą ceniłem. W międzyczasie Wolanowski przebywał dłuższy czas w stolicy chłodnej Tasmanii. Pisząc listy z Warszawy wspominał swą troskliwą opiekę nad starszymi siostrami i pogarszający się po 1990 roku rynek wydawniczy. Wzrost popularności telewizji, jak również zawrotna kariera komputerów i Internetu odciągały młodych ludzi od czytania książek.

Inną cechą Wolanowskiego była bezgraniczna gotowość do wykonywania przyjacielskich przysług. Doświadczyłem jej wiele razy. Gdy potrzebowałem na przykład jakiej mapy, zdawałoby się, że był gotów obejść wszystkie księgarnie w Warszawie, by ją znaleźć i dostarczyć. W roku 1997 przesłałem mu moją monografię Sir Paul Edmund de Strzelecki: Reflections of his life, wydaną na 200-lecie urodzin podróżnika. Wraz z moim starszym kolegą z warszawskiego gimnazjum Mickiewicza [Ryszard Matuszewski - przypis M.K.] robił wszystko co mógł, by zainteresować firmy wydawnicze przekładem na polski i wydaniem go w kraju. Jakkolwiek to się nie udało, moja wdzięczność za sam odruch trwa do dziś.

Gdy niespodziewanie znalazłem w skrzynce na listy numery "Gazety Uniwersyteckiej" z Katowic, dowiedziałem się i ucieszyłem prawdziwie, że pismo to drukowało stale artykuły Wolanowskiego. Pisarz, który wzbogacił literaturę polską, wydając dziewięć książek o Australii i pobliskich rejonach geograficznych pod Krzyżem Południa, nie powinien być zapomniany.

LECH PASZKOWSKI

Lech Paszkowski (ur. 1919) - prozaik, historyk. Brał udział w kampanii wrześniowej 1939, po wojnie w Niemczech, Francji, a od 1950 w Australii. Współpracował m.in. z londyńskimi "Wiadomościami" i paryską "Kulturą". Autor wielu prac historycznych, m.in. Polacy w Australii i Oceanii 1790-1940 (Londyn 1962).

 
 
 

* * *

Zanim osobiście poznałam Lucjana Wolanowskiego, przez wiele lat czytałam jego publikacje na łamach czasopism, w czasach, kiedy hermetyczne prawa uniemożliwiały podróżowanie za granicę. Możliwość czytania relacji z dalekiego świata, z "pierwszej ręki", pisanych przez wiarygodnych ludzi, których można było spotkać na ulicy, czy w kawiarni, była ożywczym powiewem. Artykuły Wolanowskiego znałam przede wszystkim ze "Świata" i "Przekroju".

Osobiście miałam przyjemność poznać pana "Lucka", o którym mój mąż Edmund Jan Osmańczyk opowiadał mi wszystko co najlepsze, stosunkowo późno. Dość długo mieszkaliśmy na południowo - zachodniej półkuli, w stosunku do PRL-u - na końcu świata, Wolanowski natomiast stale podróżował.

W połowie lat 60-tych opanowała mnie obsesyjna chęć podróży do Australii. Z pomocą przyszedł przypadek, a właściwie wypadek, któremu ulegliśmy na rozmytej deszczem szosie pod miastem Orizaba w Meksyku. Odszkodowanie z miejscowej ubezpieczalni okazało się wystarczające nie tylko na pokrycie kosztów leczenia, ale i zakup dwóch biletów lotniczych. Choć władze Związku Australijskiego bardzo niechętnie wpuszczały na swoje terytorium obywateli KDL-ów, po pół roku wizę jednak nam przyznano. Nowozelandzkiej nie dostaliśmy nigdy.

Kiedy zaczęliśmy myśleć o zamierzonej podróży w praktycznych kategoriach, mąż stwierdził, że "przecież Lucek (Wolanowski) wie wszystko o Australii" i jego trzeba poprosić o ewentualne wskazówki, aby móc podróżować w sposób najbardziej ekonomiczny. Napisał do niego w tej sprawie i dosyć szybko dostał wyczerpujący list z odpowiedziami na zadane pytania. W międzyczasie pojawił się u nas w domu red. Ryszard Bańkowicz, z równie obszernym listem od Wolanowskiego, w którym pisał on, że "posyła do Meksyku swego umyślnego, żeby sprawdzić, czy nam się krzywda nie dzieje". Kiedy wylądowaliśmy na lotnisku w Sydney, na skutek "zlecenia" pana Lucka stawiła się tam cała rodzina pp. Nasielskich, dwa pokolenia. W ich gościnnym domu znaleźliśmy oparcie, przyjaźń i praktyczne wskazówki jak najlepiej wykorzystać nasz australijski czas.

Już po powrocie do Polski opublikowałam książkę poświęconą zagadnieniom stanu medycyny w Ameryce Łacińskiej. Byłam zdziwiona, że takim samym tematem zajął się, na drugim końcu kuli ziemskiej, Lucjan Wolanowski, który relacjonował epidemie w Azji Południowo - Wschodniej. Kiedyś, będąc na Słowacji wpadła mi w ręce miejscowa kopia tej książki pt.: Úpal a horúčka. Kiedy powiedziałam moim miejscowym przyjaciołom, że znam osobiście jej autora, odczułam obok okazywanej mi zawsze serdeczności także coś w rodzaju zwiększonego szacunku. Książka Wolanowskiego została przetłumaczona na kilkanaście języków. Moja, zdaje się, poszła na przemiał.

Z natury nie znoszę zimna, toteż wyjątkowo dokładnie zapamiętałam opis Wolanowskiego (w Zwierciadle bogini), jak marzł on w nieopalonym japońskim hotelu w czasie tamtejszej zimy. Mój mąż na początku lat 60-tych ubiegłego stulecia ustanowił nagrodę za najlepszy reportaż, którą nazwał "Osmanem" - jej materialnym wyrazem była w pierwszym okresie beczułka z otworami na ołówki zrobiona z pięknego brazylijskiego drzewa imbuia z wypalonym napisem "OSMAN" i wypisywanymi nazwiskami kolejnych laureatów. "Osmana" za Zwierciadło bogini otrzymał Lucjan Wolanowski.

Zapamiętałam go jako nobliwego, eleganckiego pana o nienagannych manierach. Wydaje mi się, że erudycja odbijała się na jego twarzy. Nigdy nie byłam w stanie zrozumieć, jak to się dzieje, że przy problemach ze słuchem, jakie posiadał od dzieciństwa, podpierając się głównie odczytem ruchu ust, jest w stanie uczestniczyć w każdej rozmowie, w każdym języku? Jego śmierć była dla mnie absolutnym zaskoczeniem. Wydaje mi się, że był to kolejny bliski dzwonek zwiastujący, że odszedł ktoś kolejny, z "sąsiedniej półki".

JOLANTA KLIMOWICZ - OSMAŃCZYK

Jolanta Klimowicz (ur. 1930) - dziennikarka. Współpracowała m.in. z Polskim Radiem, "Kurierem Polskim", "Życiem Warszawy", "Trybuną Robotniczą", "Rzeczpospolitą". Autorka kilku książek, m.in.: Życie i śmierć w Ameryce Łacińskiej (1970), Meksyk zaczyna się w Veracruz (1977). Żona dziennikarza, pisarza i dyplomaty Edmunda Jana Osmańczyka (1913-1989).

Foto: M. Kubik
Statuetka nagrody "Osmana", w tle książka
z dedykacją od Edmunda J. Osmańczyka

* * *

Lucjana Wolanowskiego poznałam przed ponad półwiekiem, w ważnym i dla niego i dla mnie 1953 roku. Wtedy to ukazał się pierwszy tom jego reportaży Przeważnie o ludziach, ja zaś zostałam pracownikiem stworzonej przez Zbigniewa Stolarka redakcji reportaży w "Iskrach" i tak się stało, że i Lucjan i ja byliśmy i pozostaliśmy wierni temu gatunkowi.

O swojej pierwszej książce po latach wypowiadał się niechętnie, mówiąc, że to "nudy na pudy o budowach socjalizmu". Nie zgadzam się z tym. Moim zdaniem, w czasie, gdy w Polsce ukazywały się książki "o śrubkach i uszczelkach", jak się mawiało, ta ksiązka była właśnie "o ludziach". Co więcej - jej kształt formalny: język, styl, konstrukcja reportaży, daleki był od "bylejakości", zapowiadał p i s a r z a.

Musimy zdobyć Wolanowskiego - powiedział mi Zbyszek Stolarek i tak się stało. Już wkrótce wydaliśmy. m.in. jego reportaże z Czechosłowacji pt.: Na południe od Babiej Góry.

Ale na kolejne książki czekaliśmy kilkanaście lat. Najpierw Lucjan miał kłopotów co niemiara, publikując swe relacje z krakowskiego "Procesu Mazurkiewicza". Później, jako etatowy dziennikarz "Świata", "Dookoła Świata", współpracownik "Przekroju" - musiał przecież wypełniać swoje dziennikarskie pensum. Był poza tym wierny "Czytelnikowi", gdzie ukazywały się jego późniejsze książki, które przyniosły mu sławę, nie tylko w Polsce. Był tłumaczony na 7 języków obcych. Nie będę ukrywać - zazdrościliśmy kolegom z Wiejskiej Zwierciadła bogini, Księżyca nad Tahiti, Klejnotu korony. Cóż jednak mieliśmy robić?..

Dopiero w 1969 Lucjan przyjął naszą propozycję otwarcia nowej serii w dziale reportaży "Iskier" pt.: "Łowcy sensacji". Był jej pierwszym autorem, wydając książkę Z zapartym tchem. "Materiał zbierał zarówno w trzech wędrówkach dookoła świata, jak i wyprawach na ulice Warszawy. Reporter przedstawia «króla pereł», niewiarygodnego pana Mikimoto, zaprasza na polowanie na wieloryba i do kasyna gry w Monte Carlo. Przyglądamy się akcji polskich statków ratowniczych na wodach norweskich, śledzimy przebieg wielkiej epidemii cholery w Hongkongu. Idziemy między trędowatych w Japonii i wstępujemy na ulicę w Singapurze, gdzie się umiera. [...] W australijskim buszu ściga nas tropiciel śladów, dosłownie «od kuchni» poznajemy wielką restaurację w Paryżu. Ponure echa wojny i okupacji odżywają na sali sądowej w Warszawie, a na Nowej Gwinei, tam gdzie czas się zatrzymał, wędrujemy między ludożerców" - napisałam wówczas na skrzydełku obwoluty tej książki.

Lata 60-te przyniosły "latającemu reporterowi" bodaj najciekawszą podróż. Jak wiadomo, Klejnot korony - książka o Hongkongu, zyskała uznanie Światowej Organizacji Zdrowia. Współpracując z nią Lucjan napisał jedną z najważniejszych, tłumaczonych na wiele języków, książek - Upał i gorączka, o chorobach tropikalnych rejonu Pacyfiku, groźnych również dla Europy - którą mogliśmy dwukrotnie wydać w "Iskrach". Po latach, w 1996 roku wznowiłam ją w reaktywowanej serii "Dookoła Świata", w wydawnictwie "Muza". Później jeszcze ukazał się w "Iskrach" wybór jego reportaży pt.: Walizka z przygodami.

Najważniejszym jego tematem była Australia i jej poświęcił najbardziej znane swoje książki. Wracał tam chętnie, również do swojej córki Anny. Anna, Ania, Anusia - to właśnie ona - córeczka, była jego największą miłością. Gdy była malutka, opiekował się nią jak najczulsza matka. A gdy o niej opowiadał, oszczędnie dobierając słowa - gadulstwa nie cierpiał - w jego czarnych, smolistych oczach zapalały się złote, radosne iskierki. Takie oczy mają tylko dobrzy ludzie. Lucjan był dobrym człowiekiem. Nigdy nie użalał się nad sobą, nigdy nie opowiadał o przeżyciach czasu wojny, kiedy się ukrywał. Podobnie, jak ja - w trzecim i czwartym pokoleniu - Lucjan był Warszawiakiem. I kochał to nasze miasto, chociaż nigdy nie mówił o tym.

Najbardziej wyszukane dowcipy, z których słynął, opowiadał zawsze z kamienną twarzą. Słuchacze zarykiwali się ze śmiechu a on nawet się nie uśmiechnął. Nazywano go "ścianą płaczu", choć chyba ten drugi rzeczownik nie jest może tak bardzo celny.

Nigdy nie zatajał swojego żydostwa ale i tego, że księgi Talmud są mu całkowicie obce. Pochowano go na warszawskim Cmentarzu Żydowskim, bez "B.P." na tabliczce. Odpoczywaj w pokoju mój bracie - półbliźniaku. To nie żart! - urodził się, jak ja, 26 lutego, tyle, że data roku była inna.

KRYSTYNA GOLDBERG

Krystyna Goldberg (ur. 1930) - redaktor, dziennikarka. M.in. przez 32 lata (do 1984 r.) związana z wydawnictwem "Iskry", kierownik redakcji reportażu, opiekunka znanej serii "Naokoło świata", wznowionej pod jej kierownictwem w latach 1995-1998 w Wydawnictwie "Muza" ("Dookoła świata"). Wieloletnia wykładowczyni Instytutu Dziennikarstwa UW.

Archiwum Mariusza Kubika
"Nie, to nie jest podręcznik medycyny tropikalnej. Autor nie ma tej wiedzy, ale wędrując daleko stąd - widział ludzi cierpiących na choroby, których sama nazwa budzi grozę. Czy mamy się czego obawiać? Dziś, gdy godziny lotu dzielą nas od ognisk zarazy - śmierć podróżuje odrzutowcem pasażerskim" - Autokomentarz do "Upału i gorączki", wydanego pod redakcją Krystyny Goldbergowej (Warszawa, 26.02.2005)
Dedykacja od Thora Heyerdahla na norweskim wydaniu ''Aku - Aku'' (Oslo, 1957)
Dedykacja od Thora Heyerdahla na norweskim
wydaniu "Aku - Aku" (Oslo, 1957)

* * *

Moją młodość - do 1939 roku, spędziłem w Rabce. M.in. przez trzy lata uczyłem się w Gimnazjum Wieczorkowskiego i tam poznałem Lucjana. Przyjaźnił się tam z braćmi Sobańskimi, Jackiem Kadenem z Rabki, czy Jackiem Woźniakowskim. Ode mnie był starszy o cztery lata, a w tym wieku to spora różnica. Lucjan mieszkał w internacie, ja poza gimnazjum. Wielokrotnie powtarzał mi, że pomimo wszystkich swoich rozjazdów po świecie, takich czy innych przygód, poznanych osób - uważał okres szkoły w Rabce za najlepsze lata swojego życia. Obaj z wdzięcznością wspominaliśmy zawsze swoich profesorów, w tym Jana Kuczę - jego wychowawcę i opiekuna pisma "Szczebioty", które Lucjan redagował.

Gimnazjum było osobliwym zjawiskiem. Istniały w Polsce prywatne zakłady wychowawcze, np. jezuicki w Chyrowie, ale były w pewnym sensie zamknięte, niezbyt otwarte na świat. Wieczorkowski nie stawiał żadnych barier poznawczych, dawał swobodę światopoglądu, poznawania świata, ludzi i ich poglądów, czerpania wiedzy pozaszkolnej.

Znajomość z Lucjanem odnowiliśmy po wojnie. Dowiedział się, że pracuję w "Przekroju" i w 1947 roku prosił mnie o kontakt z Marianem Eile - miał dla niego bardzo ciekawe propozycje, które zostały przyjęte. W "Przekroju" pisał m.in. o procesach katów oświęcimskich. Jego drogą do sławy okazały się późniejsze reportaże z "Procesu Mazurkiewicza" - zbrodniarza mordującego ludzi z elity krakowskiej, których szantażował rzekomą wiedzą z czasów okupacji.

Lucjan "otwierał świat" przed ludźmi, do których nie docierały w latach powojennych żadne informacje. Pokazywał im nowe nieznane rzeczy, ale poprzez ciekawostki. Zagłębianie się w temat uważał za drogę do niepotrzebnej pseudointelektualnej paplaniny, w czym miał rację, choć moim zdaniem, tylko częściowo.

Spotykaliśmy się, co prawda niezbyt często, u niego na Odolańskiej - był to dom należący do PAP, tam Lucjan mieszkał od lat. Spotykało się u niego Poldka Ungera, Jurka Rosa, innych dziennikarzy z tamtego okresu. Lucjanowi zawdzięczam swoją pracę w "Świecie" - pracowałem tam 13 i pół roku, dzieląc z Lucjanem pokój redakcyjny. Przychodził do redakcji późno, zawsze z gotowym materiałem, który pisał czasem do białego rana. Nie brał właściwie udziału w bieżących pracach redakcyjnych, był "wolnym strzelcem", zajmował się bezgranicznie swoimi tematami, jego materiały podnosiły nakład "Świata".

Źle przeżył 1968 rok i atmosferę antysemicką w redakcji, narastającą już wcześniej. Wkrótce potem nastąpił koniec pisma "Świat" a dziennikarze znaleźli się w różnych redakcjach.

ALEKSANDER ZIEMNY

Aleksander Ziemny (ur. 1924) - poeta, prozaik, reportażysta, tłumacz poezji hebrajskiej i rosyjskiej. W latach 30-tych uczeń Gimnazjum Sanatoryjnego Męskiego Dra Jana Wieczorkowskiego w Rabce. Po wojnie m.in. dziennikarz "Przekroju", Agencji Prasowo - Informacyjnej (API) i "Świata".

 

* * *

Mieszkaliśmy kiedyś w jednym domu. Patrzyliśmy z okien na piękny kasztan, który Lucjan uwiecznił w jednym ze swoich tekstów. On był już sławnym dziennikarzem, autorem wielu książek i znanym podróżnikiem. Ja - adeptką dziennikarstwa. Pod Jego okiem dojrzewałam zawodowo. Nauczył mnie bardzo dużo. Zawsze na Niego mogłam liczyć. Nasza przyjaźń przetrwała lata.

Nie będę pisała o Jego wspaniałych dokonaniach zawodowych, ale o tym, jaki był na co dzień. Był bardzo punktualny - cecha teraz rzadko spotykana. Był prawdomówny, skromny, uczynny, serce miał dla wszystkich otwarte. Dla ludzi i zwierząt. Wszystko, co o nim napiszę, to będzie za mało...

Widziałam Go po raz ostatni dzień przed śmiercią - z serca polały się łzy. Przesunął się gdzieś do cienia. Myślę, że spotkam Go pod naszym kasztanem.

ELŻBIETA JUNOSZA - STĘPKOWSKA

Elżbieta Junosza-Stępkowska - dziennikarka, pracowała m.in. w pismach "Kierunki", "Słowo Powszechne", "Kurier Polski", "Veto", ostatnio "Malwa". Autorka cyklu książek pt.: Gwiazdy gotują dla nas (t. I - III, wyd. 1990, 1992, 1995), w przygotowaniu tom IV.

* * *

Wszystkie wypowiedzi zebrał i opracował:
MARIUSZ KUBIK
kmarius@op.pl

Autorzy: Mariusz Kubik