"CZARNA 45-LETNIA DZIURA I TYLE!" ALBO IGRASZKI Z GOMBROWICZEM

Dwukrotnie już zdarzyło mi się pisać o "Kartotece rozrzuconej" i dwukrotnie jakoś ten temat mi umykał... Tym razem nie umknie, bo przyszpiliłem go cytatem w tytule. Brzegi "czarnej dziury" wyznaczają, oczywiście, daty 1945-1989, czyli właściwie można ją też określać magiczną liczbą "44". Zresztą zależy jak mierzyć... Dziura, jak to dziura, ma brzeg nierówny; jedni mierzą od 1944, inni od 1945. Za to drugi brzeg jest równy, jak nożem uciął.

Tadeusz Różewicz zawsze był bacznym obserwatorem i diagnostą zachowań naszej polskiej zbiorowości. (Piszę "zbiorowości", bo słowo "naród" zbyt już się ostatnio wytarło, a "społeczeństwem" - jak stwierdził dawno temu Norwid - jesteśmy żadnym. ) Nie mogła więc ujść jego uwadze pochopność, z jaką najbardziej po r. 1989 politycznie znacząca część tej zbiorowości zaczęła spychać w czarną dziurę ostatnie prawie pół wieku swojej historii. Jednak najbardziej, jak się wydaje, poruszył go fakt, że w czarną dziurę usiłowano (i niektórzy nadal usiłują) zepchnąć także cały (z małymi wyjątkami) dorobek twórczy tego okresu.

Wyroku feruje, niezmiennie od dwóch stuleci, "Salon warszawski" - równie odstręczający, jak tamten z III cz. "Dziadów", a przy tym równie groteskowy, jak Związek Kawalerów Ostrogi w "Trans- Atlantyku". Głównym tematem rozmów w "Salonie warszawskim" z "Kartoteki rozrzuconej" jest roztrząsanie, komu podać rękę, komu nie podać; a najczęściej powtarzanym słowem - "hańba". Czasem sprawa się komplikuje, bo nie wiadomo, kto komu nie chce podać ręki: "(on mnie nie chce podać? ha ha ha / przecież to ja mu podać nie chcę)". "Salon" wydaje nieubłagane wyroki na całą PRL-owską przeszłość, która dziwnym i ironicznym zrządzeniem losu zamknęła się w wieszczej liczbie "44":

"Ta czarna dziura
to polska kultura
ta czarna dziura
to polska literatura
44 czterdzieści cztery
lata polskiej literatury
to same dziury
hańbo, hańbo
o hańbo itd. "
Fot. W. Ziółkowski

"Czarną dziurę" ma wypełnić przede wszystkim jedno nazwisko: Gombrowicz. Autor "Kartoteki rozrzuconej" widzi w nim przedmiot nowego szkolnego kultu, a scena "karnego karmienia Gombrowiczem" została jeszcze wyostrzona w telewizyjnej inscenizacji utworu, dokonanej przez Kazimierza Kutza (a pokazanej w poniedziałkowym Teatrze TV 30 XI 1998 r. ), który nadał jej budzącą grozę dosłowność (szkolni oprawcy wpychają Heli w usta ugniecione w kule kartki wydzierane z "Ferdydurke"). W ten sposób zostały rozproszone wątpliwości autora, który zastanawiał się w didaskaliach: "Czy pokazać przymusowe - karne karmienie Gombrowiczem? Nie wiem... ".

Różewiczowa "gra w Gombrowicza" (żeby posłużyć się tytułem znanej książki Jerzego Jarzębskiego) toczy się od bardzo dawna. Jedno z pierwszych "zagrań" - prawdziwie mistrzowskie, choć graniczące z faulem - znajdujemy już w "Akcie przerywanym", gdzie autor tak oto "lekko" potrącił przeciwnika: "oddając jednak Witkacemu, co jest Witkacego, i Gombrowiczowi, co jest Witkacego (... )". Zagranie znakomite, ale łatwe do naśladowania. Zatem: oddając jednak Różewiczowi, co jest Gombrowicza (np. pomysł "Przyrostu naturalnego")...

"Salon" (nie tylko warszawski - dodajmy) intronizując Gombrowicza (co mnie osobiście bardzo ucieszyło), degradował zarazem (co już może tylko szczerze zasmucić) Różewicza, Filipowicza i wielu (no, może tych znaczących nie było aż tak wielu) pisarzy, którzy tworzyli w kraju - i to niekoniecznie będąc w opozycji do władzy, co (zdaniem obowiązującym w "salonie") stanowić mogłoby jedyne usprawiedliwienie faktu pozostania w PRL-u.

Różewicz wiąże "salon" z osobą Pimki (albo Pimkę z "salonem") - całkiem podobnie jak Gombrowicz (a zatem jeszcze raz: oddając Różewiczowi, co jest Gombrowicza... ). To Pimko - poprzez "salon" - wyznacza obowiązujące standardy kulturalne i intelektualne. Standardy nader wyśrubowane, bo obejmujące kanon światowej literatury historycznej i filozoficznej, nie wspominając już o pięknej. Hela z "Kartoteki rozrzuconej" ignoruje te standardy, zupełnie jak Zuta z "Ferdydurke", co wywołuje święte oburzenie "współczesnych Pimków", których wykrzykniki układają się w poemacik "O Heli". Jako człowiek ślędzący od lat (bardziej z obowiązku niż z ciekawości) nigdy nie kończącą się dyskusję na temat szkolnych standardów wykształcenia humanistycznego, czytam go ze szczególnym rozbawieniem, gdyż autor obnażył do samego rdzenia mentalność pimkowską:

Fot. W. Ziółkowski jeżeli "Hela nie wiedziała
że Cezar przekroczył Rubikon
to Cezar nie przekroczył
Rubikonu
i cała historia to "betka"
(czyli bedłka)

Hela unieważniła Historię
alea iacta est"

Ignorancja uczniowska przejmowała zawsze panicznym strachem arcybelfra Pimkę, gdyż w jego wyobrażeniu unicestwiała świat będący przedmiotem jego zawodowych zainteresowań. Aberracja? Z pewnością - ale także w tym środowisku powszechna.

Oczywiście, Pimkowie występują zawsze w imieniu "całej ludzkości" - nie tracąc jednak z pola widzenia pojedynczego ignoranta, czyli w tym wypadku Heli, której nie mogą pozwolić, żeby "zubożyła swoje życie". Takie to szczytne ideały przyświecają każdemu działaniu Pimki. Jego ukochaną rolą jest rola kapłana takiego czy innego kultu; przy czym przedmioty kultu bywają ostatnio wymienne - niezmienna pozostaje tylko postawa wyznawcza. "Współcześni Pimkowie" stracili oparcie w tradycji, kierują się więc raczej wskazaniami mody - rzecz jasna, zachodniej, a przynajmniej przez Zachód uznanej. I tak właśnie, jako "krzyk mody", dotarł do nich Gombrowicz, który wyparł innych "iczów":

"PSOR Helu, możesz nie czytać Różewicza - Filipowicza - Lenartowicza - Sienkiewicza... możesz nie czytać... musisz jednak przeczytać... wysłuchać... Gombrowicza... błagam. "
Fot. W. Ziółkowski "Współcześni Pimkowie" nie budują żadnych hierarchii wartości; po prostu porządkują "materiał" - alfabetycznie albo jakkolwiek, choćby według zakończeń, np. na "-icz". Aksjologia nie jest - mówiąc eufemistycznie - mocną stroną współczesnych Pimków, nie mówiąc już o Bladaczkach - szkolnych wyrobnikach, wiecznie spóźnionych w "przerabianiu materiału". Różewicz zaprowadził swego Bohatera" Kartoteki" w roku 1960 powtórnie do szkoły, żebyśmy się mogli przekonać, iż nic się w niej nie zmieniło od czasów "Ferdydurke". Po upływie dalszych przeszło 30 lat, na początku obecnej dekady, szkoła była w dalszym ciągu równie "ferdydurkiczna", z tą tylko różnicą, że kochać i wielbić należało w niej już samego autora "Ferdydurke":

"GŁOS PRYMUSA Hela mówi, że nie chce czytać Gombrowicza ... bo ją ani nie ziębi, ani nie grzeje!

PSOR Ha! Zmuście Helę! Hej, oprawcy, do mnie - psy tutaj - niech szarpią Helę na sztuki -

HELA A ja wolę sobie poczytać Rodziewiczównę.

PSOR Karmcie Helę przymusowo Ferdydurkę, wtykajcie jej do ust i głowy... podtykajcie i wtykajcie gdzie się da! Ha!"

Oczywiście, szkoła z obu "Kartotek" jest metaforą równie pojemną, jak szkoła z "Ferdydurke". Przede wszystkim sugeruje ta metafora szkolarski charakter całej naszej kultury (jak to już przed wielu laty wykazał Artur Sandauer), w której poeta - wieszcz był nauczycielem i przewodnikiem narodu. Szkoła jest miniaturą społeczeństwa, a społeczeństwo stanowi odbicie w skali makro struktury klasy szkolnej. Jak wiadomo, szkoła jest instytucją hierarchiczną i każda zbiorowość uczniowska, która się w niej znajdzie, ulega natychmiastowemu rozwarstwieniu przy pomocy najprostszego i najskuteczniejszego narzędzia: oceny, stopnia, cenzurki - różnie to narzędzie jest nazywane. Służy ono przede wszystkim do kreowania prymusów. Prymus jest filarem klasy szkolnej i jedynym dowodem sensowności wysiłków Pimki i Bladaczki.

Prymus to nie tylko najlepszy uczeń w klasie, to pewien typ charakterologiczny. Najpełniejszy jego opis dał Gombrowicz w "Ferdydurke"; Syfon jest wręcz modelowym prymusem. Ten typ charakterologiczny w życiu społecznym funkcjonuje dokładnie tak samo, jak w szkole. W III RP droga życiowa prymusa wiedzie nierzadko wprost z klasy szkolnej do sejmu.

Fot. W. Ziółkowski Sejm III RP można postrzegać zgoła jako klasę szkolną złożoną z samych prymusów, którzy zawsze wszystko wiedzą najlepiej. (Koszmarny sen Pimki? ) Ten sejm ma szczególne zasługi w spychaniu 45 lat naszej powojennej historii w czarną dziurę. Został on tak bezlitośnie skarykaturyzowany w "Kartotece rozrzuconej", iż trudno się dziwić, że ludzie upatrujący w nim "głównego gwaranta naszej młodej demokracji" oskarżają autora o próbę obrony PRL-u.

Czy Różewicz broni PRL-u? Nie, Różewicz broni własnej biografii twórczej - po prostu. A czy ja bronię Różewicza? Nie, bo Różewicz mojej obrony na pewno nie potrzebuje. Ja składam tylko hołd Różewiczowi w podziękowaniu za obronę również i mojej (mało twórczej) biografii i biografii (mniej czy bardziej twórczych) wszystkich - nie, nie będę szafował milionami, choć na pewno mógłbym powiedzieć (bez romantycznej megalomanii): ""Nazywam się Milijon" - moich rówieśników oraz ludzi nieco starszych i nieco młodszych ode mnie, których przeważająca część dorosłego życia upłynęła w PRL-u i którzy nie chcą się zgodzić, żeby to ich minione życie zepchnięto po prostu w czarną (czy raczej czerwoną) dziurę.

Którzy sprzeciwiają się nowym grabarzom historii.