Jestem depeszem

Nazywam się Adam, mam 39 lat i jestem depeszem. Co więcej, jestem depeszem od stosunkowo niedawna. Co sprawiło, że w tak, bądź co bądź, późnym wieku odkryłem w sobie przynależność do tej osobliwej „religii”? Oto moja historia.

Autor felietonu
Autor felietonu

Uwielbienie, jakim dziś darzę twórców Never Let Me Down Again (utworu, którego sławę odświeżył niedawno serial The Last of Us) rozkwitło w pełni około 2018 roku. Miałem wtedy 35 lat, co stanowi, trzeba przyznać, wiek dość późny jak na tego typu objawienia. Oczywiście zawsze bardzo lubiłem DM, zdawałem sobie sprawę z ich wielkości i wiedziałem, że moja półka z płytami nie będzie kompletna bez takich tytułów, jak Some Great Reward, Violator czy Music of Faith and Devotion. Powtarzałem sobie również (nie tylko w duchu), że jeśli tylko Gore, Gahan i Fletcher zapowiedzą koncert gdzieś w pobliżu, natychmiast kupię bilet. No i przyjeżdżali, koncertowali, a ja zawsze miałem coś innego, niekoniecznie ważniejszego czy lepszego, do roboty.

Objawienie

Sprawy zaczęły nabierać nieoczekiwanie poważnego biegu mniej więcej pięć lat temu, niedługo po premierze albumu Spirit. Nie wiem, czy to za sprawą muzyki, czy bardzo upolitycznionej i niezwykle rezonującej z moim światopoglądem warstwy lirycznej, a może odpowiedniego momentu w moim życiu, ta właśnie płyta otworzyła mnie w pełni na zjawisko zwane Depeche Mode. Nagle przestałem się zadowalać półśrodkami, te trzy wspomniane wcześniej albumy plus klasyczna składanka Greatest Hits okazały się niewystarczające – zacząłem potrzebować więcej. Co było dalej, łatwo się domyślić. Trzeba było szybko uzupełnić kolekcję o kolejne srebrne krążki. Na pierwszy ogień poszły, rzecz jasna, wydawnictwa studyjne, później koncertowe, a następnie efektowne zbiory singli (tak, jestem z tych, którzy nadal kupują muzykę na nośnikach fizycznych). W szafie zawisły kolejne koszulki (dołączyły do tych z obliczami Bowiego i in.), w klapie ramoneski wyrosła przypinka z charakterystyczną różyczką. Plany wyjazdowo-koncertowe również uległy konkretyzacji, bo przecież panowie wyruszyli w trasę promującą najnowszy album Memento Mori, niemal wybitny, choć nagrany w szczególnych warunkach (śmierć Andy’ego Fletchera). Tutaj nie było już miejsca na kunktatorstwo i zaniedbania, bilet trzeba było kupić natychmiast. Oczywiście tylko na występ zagraniczny, bo polityka biletowa w Polsce woła o pomstę do nieba (lub po prostu kontrolę UOKiK-u), ale o tym może przy innej okazji.

Do depeszy z pepeszy

No dobrze, z tym je suis un depeche to jednak trochę na wyrost. Komplet płyt na półce, kilka tiszertów, przypinka w klapie i wyjazd na koncert nie czynią ze mnie z automatu członka tej niezwykłej socjety, jaką bez wątpienia stanowią prawdziwi wyznawcy kultu Depeche Mode. Bywając na zlotach fanów i rozmaitych depeszotekach, czuję się bardziej jak obserwator niż „swój”. Tamtejsze rytuały nadal wydają mi się nieco egzotyczne, czasem obserwuję je z mieszanką zdumienia i rozbawienia (co to, panie, sekta jaka?), ale zawsze z szacunkiem i podziwem. Tak już chyba zostanie, bo nie wierzę, że czterdziestoletni facet może być w stanie wejść całym swoim jestestwem w jakiekolwiek muzyczne sekciarstwo. Zbyt wiele wolt za mną, za dużo dzieje się dookoła, no i mam dziś zupełnie odmienne patrzenie na rozmaite kulty (tak, mówi to facet wytatuowany motywami związanymi z Bowiem). Muzykę, wykonawstwo i styl prezentowane przez Gahana i Gore’a wielbił będę po swojemu i na swój sposób żarliwie – co do tego nie mam wątpliwości. Jest to przecież niezwykłe, że zespół, który lada chwila będzie świętował czterdziestopięciolecie istnienia, nadal budzi takie emocje, jednoczy ludzi w różnym wieku i przyciąga nowych swą absolutną wyjątkowością. Okej, oddanych fanów mają Rolling Stonesi, U2, Metallica i setki innych zespołów, trudno jednak porównać to do kultu Depeche Mode. Tutaj anielskie chóry śpiewają Condemnation, niebo się rozstępuje itd. A przecież polski fan DM nie zawsze miał łatwo. W latach 80. i na początku 90. chłopcy i dziewczęta, którzy odważyli się pokazać na ulicy wystylizowani na Dave’a Gahana, nader często stawali się obiektem fizycznych ataków ze strony przedstawicieli szerokiego spektrum subkultur – od skinów, przez panków po metali. Podobno na jednym z sosnowieckich osiedli nadal zobaczyć można graffiti ze złowieszczym „Do depeszy strzelaj z pepeszy”. Prawdziwe memento czasów niespokojnych – słusznie minionych.

Autorzy: Adam Bała
Fotografie: archiwum prywatne