Babcia zakorzeniła nas w Polsce

4 listopada 2019 roku na Wydziale Humanistycznym UŚ odbyło się spotkanie z Anną Fenby Taylor, wnuczką Zofii Kossak (później Zofia Kossak-Szczucka, a następnie Zofia Kossak- -Szatkowska), polskiej powieściopisarki, współzałożycielki dwóch tajnych organizacji w okupowanej Polsce – Frontu Odrodzenia Polski oraz Rady Pomocy Żydom Żegota. Zofia Kossak była córką Tadeusza Kossaka (brata bliźniaka Wojciecha) i Anny Kisielnickiej-Kossakowej, siostrą stryjeczną satyryczki Magdaleny Samozwaniec, poetki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i malarza Jerzego Kossaka oraz wnuczką Juliusza Kossaka.

Anna Fenby Taylor
Anna Fenby Taylor

Kiedy myśli Pani o Zofii Kossak, jakie pierwsze skojarzenie przychodzi na myśl – pisarka czy babcia?

Oczywiście: babcia! Babcia, u której spędzaliśmy wspaniałe wakacje. Tak na pewno zapamiętali ją wszyscy wnukowie, a było nas ośmioro. W domu, w Górkach Wielkich, nie rozmawialiśmy o jej osiągnięciach, babcia była po prostu superbabcią i na tym się kończyła wiedza o niej. Muszę przyznać, że w dzieciństwie niewiele wiedziałam o twórczości Zofii Kossak.

Skoro tak zdecydowanie Pani odpowiedziała, skupimy się na Pani wspomnieniach o Zofii Kossak. Kiedy widziała ją Pani po raz ostatni?

Miałam wtedy 16 lat, było to w 1967 roku w Górkach Wielkich. Zapamiętałam babcię jako ostoję spokoju i harmonii, choć był to trudny czas. Rok wcześniej babcia odmówiła (na znak protestu przeciwko aresztowaniu przez władze komunistyczne pielgrzymującego po Polsce obrazu Matki Bożej Jasnogórskiej – przyp. M.S.) przyjęcia nagrody państwowej. Dziadzio wiedział, czym mogło to grozić. Był zestresowany, bał się, że w każdej chwili ktoś przyjedzie aresztować babcię, podejrzewał nawet, że w domu został założony podsłuch… A babcia zachowywała się normalnie, jak by nic się nie stało. Gdyby nie dziadzio, nie mielibyśmy pojęcia, że coś jest nie tak. Ostatnie lato z babcią zapamiętałam jako ciąg rozmów, na które zapraszała nas do swojej sypialni. Bardzo przeżywaliśmy te spotkania. Babcia przepraszała nas, że się źle czuje i nie może zająć się nami tak, jak by chciała. Chyba lekceważyła swoją chorobę, nie chciała, abyśmy się nią przejmowali. Gdyby nie polecenie lekarza, pewnie wyszłaby z łóżka. Dla mnie była kimś wyjątkowym. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek któremuś z wnuków powiedziała – nie. Swoim kojącym spokojem pozwalała nam cieszyć się wakacjami.

Kojącym spokojem… – to brzmi wręcz nieprawdopodobnie, znając jej dramatyczne życie.

To prawda. Już jako dorosła osoba często zastanawiałam się, jak można było to wszystko przeżyć. Szczegółnie trudno jest to pojąć mojemu pokoleniu, pierwszemu, które nie doświadczyło kataklizmu wojny totalnej. Babcia przeżyła rewolucję bolszewicką, dwie wojny światowe, obóz w Auschwitz, przesłuchanie na Pawiaku, śmierć dwóch synów, emigrację, skazanie na zapomnienie, a jednak mimo tylu nieszczęść, których doznała, do ostatnich dni życia pozostała osobą niezwykle pozytywną.

Skąd czerpała tę siłę?

Nie mam wątpliwości, że z głębokiej, szczerej, ale dalekiej od dewocji wiary w Boga i z przekonania, że Bóg wie, co robi. Szczerość tego przeświadczenia pozwoliła jej być tym, kim była.

Czy wakacje w Górkach Wielkich ograniczały się do podziwiania uroków Śląska Cieszyńskiego?

Ależ skąd, jeździliśmy na wspaniałe wycieczki. To była bardzo dobrze przemyślana przez babcię taktyka. Cała ósemka o Polsce wiedziała niewiele, czworo z nas urodziło się i wychowało w Anglii, a czworo w Szwajcarii. Babcia postawiła sobie zadanie, aby zakorzenić nas w Polsce. Robiła to w sposób niezwykle naturalny i subtelny, pokazywała nam swój ukochany kraj po kawałku. Te nasze wyprawy były czasami zabawne. Ciocia Anna (Anna Bugnon-Rosset, córka Zofii Kossak – przyp. M.S.) przywoziła swoją rodzinę ze Szwajcarii samochodem, mój ojciec (Witold Szatkowski, syn – przyp. M.S.) także wiózł nas z Anglii do Górek Wielkich samochodem, dziadzio Zygmunt (Zygmunt Szatkowski, drugi mąż Zofii – przyp. M.S.) miał warszawę. Na wycieczki wyruszaliśmy więc dosyć egzotycznym konwojem, z obcymi rejestracjami państwowymi na czele. W tamtych czasach po drogach w Polsce poruszało się niewiele aut, ten konwój wzbudzał więc duże zainteresowanie, szczególnie dzieci. Poznaliśmy: Kraków, Warszawę, Częstochowę, Pieniny, a także Tatry. Babcia chciała pokazać Szwajcarom, że są góry równie piękne jak Alpy – ale te wszystkie nasze wycieczki nie były lekcjami ani geografii, ani historii. Nie pamiętam, aby babcia wygłaszała nam jakieś wykłady, nie wbijała nam do głów żadnych nazw ani dat. To było bardzo mądre. Między najmłodszym a najstarszym wnukiem było 12 lat różnicy i każde z nas zgodnie ze swoją dojrzałością przyjmowało to, co babcia nam pokazywała. Jednym utkwiły w pamięci tureckie namioty na Wawelu, innym klejnoty na Jasnej Górze, ale wszyscy zachowaliśmy te obrazy w pamięci. Babcia zawsze była blisko nas i odpowiadała na każde pytanie. Nad Morskim Okiem, gdzie wśród tłumu turystów ekipa filmowa kręciła film o Leninie, bardzo głośno zapytałam babcię, kto to był Lenin. Ja, dziecko wychowane w Anglii, nie miałam pojęcia, kim był. Podobno zapadła martwa cisza i wszyscy skierowali wzrok na babcię, którą oczywiście rozpoznali, a ona bez chwili wahania odpowiedziała: Dziecko, to był człowiek, który chciał dobrze, ale źle mu wyszło. Dzięki tym wycieczkom cała nasza ósemka czuje się w Polsce jak w domu i z radością wracamy do miejsc, w których byliśmy kiedyś wszyscy razem.

W domu w Górkach podobno drzwi się nie zamykały.

Dla nas to był pewien kłopot, ponieważ chcieliśmy mieć babcię tylko dla siebie. To było przecież tylko kilka tygodni w roku, a tymczasem niemal non stop zjeżdżali goście z Polski, z zagranicy, przyjaciele, dalsza rodzina, znajomi. Bywało, ale rzadko, że przyjeżdżali z dziećmi, przynajmniej wtedy mieliśmy towarzystwo do zabawy.

Kogoś zapamiętała Pani szczególnie?

Największe wrażenie zrobił na mnie biskup katowicki Herbert Bednorz. To było moje pierwsze spotkanie z tak wysokim hierarchą kościelnym. Na początku byliśmy przerażeni, nie wiedząc, jak zachować się wobec tak ważnej osoby. Z czasem, kiedy wizyty biskupa stały się niemal powszednie, nie czuliśmy żadnej tremy. Biskup był bardzo bezpośredni i często z nami rozmawiał. Jedynym właściwie momentem, kiedy miałam babcię wyłącznie dla siebie, były poranne wyjazdy po świeży chleb do Skoczowa. Kiedy dziadzio zapalał silnik swojej warszawy, wskakiwałam do auta i wtedy babcia była tylko moja. Uwielbiałam te bezstresowe wypady, bo babcia zawsze była spokojna i opanowana. Głęboko zapadł mi też w pamięci tydzień spędzony w Pieninach. Babcia przyjaźniła się z harcmistrzyniami związanymi z ZHP w Górkach Wielkich. Jedną z nich była Józefina Łapińska, komendantka przedwojennej Szkoły Instruktorskiej Harcerstwa Żeńskiego na Buczu (wzgórze w Górkach Wielkich – przyp. M.S.). To właśnie do niej, do tak zwanej pustelni położonej naprzeciw zamku w Niedzicy, pojechałyśmy z babcią. Tam poznałam drugą harcmistrzynię, Marię Steckiewicz. Chodziłyśmy po lesie, zbierałyśmy grzyby, rozmowom nie było końca. Podziwiałam ogromną siłę wewnętrzną tych kobiet, dzięki nim poznałam, co znaczy samodzielność. Dla młodej dziewczyny było to bardzo ważne doświadczenie.

Zofia Kossak kochała zwierzęta.

Zawsze było ich pełno wokół babci. Kiedy dzieliły nas duże odległości, nawet kiedy mieszkała w Kornwalii, listy były najważniejszym naszym kontaktem. Babcia wszystkim zwierzętom, nawet owcom i krowom, nadawała imiona, opisywała ich cechy charakteru. Z Górek listy były szczególne, opisywała w nich widok z okna, zwierzęta przychodzące do wyrzuconych specjalnie dla nich jakiś łupin albo ptaki zbiegające się do karmnika. Babcia nazywała to „kinem św. Franciszka”. W domu w Górkach zawsze były jamniki, zaraz po przyjeździe z emigracji babcia nabyła parę czarnych jamników: Zorro i Miki. Po śmierci Miki pojawiła się brązowa jamniczka, nazwaliśmy ją Małą Miki. Gdy była szczeniakiem, nie odstępowała babci i pozostała z nią do śmierci.

Wakacyjne wypady skończyły się po śmierci Zofii Kossak w 1968 roku?

Nie. Tak długo, jak dziadzio Zygmunt żył, jeździliśmy regularnie na letnie wakacje do Górek, a dziadzio przeżył babcię o 8 lat. Później spotkaliśmy się dopiero w 1996 roku, w 20. rocznicę śmierci dziadka, gdy ciocia Anna zorganizowała zjazd rodzinny w Górkach Wielkich. Po raz pierwszy od śmierci dziadków ósemka wnuków była znów razem przy domku, gdzie spędzaliśmy szczęśliwe wakacje, i zrobiło się nam bardzo smutno. Muzeum Zofii Kossak-Szatkowskiej założone przez dziadka w 1973 roku jako oddział Muzeum w Cieszynie w niczym nie przypominało tego, co mieliśmy w pamięci. W gabinecie babci i jadalni dziury na ścianach po kradzieży obrazów, w kuchni i sypialni dziadków tylko kilka mebli. Wokół wszystko zarośnięte, zdziczały park, walące się ruiny. Siedzieliśmy przy starej studni i obserwowaliśmy, jak od czasu do czasu podjeżdżało pod dom jakieś auto, przeważnie z bardzo daleka. Ciocia Anna wprawdzie opowiadała przybyszom o Zofii Kossak, ale było nam strasznie wstyd. Każdy z nas miał przed oczami podobne muzea w Anglii czy w Szwajcarii, pięknie utrzymane, zadbane, a tu… Długo dyskutowaliśmy, co począć z tym rozpadającym się dobytkiem dziadków. Budynek muzeum i ruiny dworu należały do cioci Anny i mojego taty, którego reprezentowałam, ponieważ stan zdrowia nie pozwolił mu na tak długą podróż. Mieliśmy do wyboru: pozwolić Górkom umrzeć śmiercią naturalną albo je ocalić i przywrócić pamięć o babci. Dla całej rodziny powstanie muzeum było zaskoczeniem, na pewno za życia babci nie było o nim mowy – to był pomysł dziadka. Nie mogliśmy pozostać na to obojętni.

Poczucie obowiązku?

Nigdy nie traktowaliśmy tego jak obowiązku, ale jak odpowiedzialność za wspólne dobro. Może to dzisiaj jest już trochę niemodne, ale w czasach, kiedy żyła Zofia Kossak, żyli moi rodzice, a nawet my, wychowani w Anglii czy Szwajcarii, naturalne było przekonanie, że życie jest służbą i tworzeniem wspólnego dobra. Chcielibyśmy, aby dzieło życia Zofii Kossak było kontynuowane, dlatego pragniemy wyciągnąć ją z zapomnienia.

W 1998 roku powstała Fundacja im. Zofii Kossak.

Jej założycielami byli córka Anna, syn Witold i Gmina Brenna. Ogrom trudności pojawił się już na starcie. Chodziło o zabezpieczenie gruntów przylegających do terenów dworu, które zaczęły obrastać we wszelkiego typu tartaki, składy budowlane – posiadłość zaczął przytłaczać przemysł. Wspólnie z ciocią Anną zakupiłyśmy ostatnie skrawki ziemi przylegające do domu babci, a później ja odkupiłam działkę przylegającą do ruin dworu z dawną stajnią i lodownią, a fundacja nabyła stary, zabytkowy spichlerz. Nasz plan był prosty: muzeum miało być prawdziwym domem babci. W środkowej części ruin planowaliśmy współczesne zabudowania przeznaczone na działalność kulturalną. W spichrzu widzieliśmy małą i dużą scenę, salę restauracyjną, pokoje hotelowe, a w części folwarku, gdzie była stajnia – nowoczesne, na miarę XXI wieku schronisko młodzieżowe. Wyszliśmy z założenia, że najważniejsza jest młodzież: jeśli oni nie usłyszą o Kossakach, nie przekażą tego swoim dzieciom.

Plan się powiódł?

Bez szkód dla przyrody udało się odrestaurować park, w zabytkowych murach dworu powstało Centrum Kultury i Sztuki Dwór Kossaków, w stajni i lodowni nowoczesne schronisko młodzieżowe KOSS i na tym koniec. Fundacja nie znalazła pieniędzy na zagospodarowanie spichlerza – jeszcze stoi, ale popada w coraz większą ruinę. Nie jesteśmy bogaci, nie stać nas na tak poważną inwestycję. Pomagam, jak tylko potrafię, nadrabiam nawet braki kadrowe, ale boję się, czy starczy nam sił. Ciocia Anna nie żyje, a dla mnie stałe kursowanie między Anglią i Polską jest coraz trudniejsze.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Autorzy: Maria Sztuka
Fotografie: Agnieszka Sikora