Moda na ruiny

Ruiny – miejsca zniszczone przez rozmaite działania człowieka, a i siły natury, przyczyniają się do dzieła destrukcji tego, co wcześniej zostało zbudowane – są naturalnym elementem przestrzeni, w której żyjemy, opuszczone, niechciane. Niechciane? Może jednak nie. Rumowiska dają czasem dach nad głową bezdomnym, nawet jeśli ów dach istnieje tylko jako metafora.

A ruiny romantyczne, które w założeniach architektonicznych były konstruowane już jako obiekty w finalnym stanie egzystencji? Wznoszenie ruin to zajęcie tyleż paradoksalne, co czasem modne. A artyści, którzy specjalizowali się w malowaniu takich miejsc, nazwani od charakteryzującego ich twórczość motywy ruinistami? Neoklasycystyczny Giovanni Battista Piranesi dostarczyłby inspiracji niejednemu współczesnemu scenografowi filmów grozy czy czarnych kryminałów.

Wyestetyzowane, wyrafinowane, nastrojowe, dekadenckie obrazy ruin w stonowanych kolorach lub elegancko czarno-białe z bogatym spektrum szarości, operujące pogłębiającym klimat zniszczenia światłocieniem, przekazują poczucie osamotnienia, destrukcji, końca.

Spotkanie schyłkowości i wieczności odczuwam, towarzysząc parze wampirów przemierzających nocą (to oczywiste) ulice zbankrutowanego i opustoszałego Detroit. Wyglądające jak scenografia, a przecież stworzone przez niszczycielskie działanie czasu i natury przy współudziale współczesnych Hunów, jest miasto bohaterem na równi z fantomatycznymi postaciami nieśmiertelnych istniejących poza społeczeństwem. Hipnotyzująca muzyka Jozefa van Wissema z filmu Jima Jarmuscha Tylko kochankowie przeżyją (Only Lovers Left Alive) idealnie stapia się z głęboko pesymistycznym nastrojem romantycznego hipstera Adama.

Opuszczone miejsca w ruinie przyciągają i fascynują. Jest w nich tajemnica. Nie odstrasza ryzyko grożące tym, którzy nie bacząc na niebezpieczeństwa, na ostrzeżenia Uwaga! Obiekt w likwidacji, mają naturę odkrywców – nie egzotycznych, odległych krain, lecz miejsc na wyciągnięcie dłoni, ale zapomnianych, porzuconych. Kulturowy nurt zwany urbex – skrót od Urban exploration (UE) – pozwala stać się eksploratorem. Wejść do miejskiej dżungli, gdzie wśród nowych, transparentnych budowli ze szkła i żelaza, odnowionych zabytków, pastelowych bloków z wielkiej płyty tkwią też budynki, na których czas odcisnął swoje piętno. Nietknięte remontującą ręką, oddane na pastwę losu, wystawione na niszczące działanie natury. Pozostawione samym sobie, piękne w swoim zniszczeniu, a nie urodą oczywistą i banalną, ożywają za sprawą urbexu. Dzisiejszy eksplorator, wyposażony w czuły aparat fotograficzny i kamerę, dzieli się swoimi doświadczeniami i wrażeniami. Oglądamy obrazy, które przenoszą w inny świat, nieznany, choć przecież bliski. Budynki kopalń, w których już nie wydobywa się węgla, hale hut, w których nad płynącym strumieniem metalu nie sypią się malowniczo iskry, niedziałające i niepotrzebne wieże ciśnień widzimy codziennie. Czasem są udostępniane zwiedzającym, czasem już się do tego nie nadają, bo grożą zawaleniem. Fotografia poprzemysłowa daje im nowe życie, a odbiorcom dostarcza doznań estetycznych, odpowiadających wrażliwości na piękno zniszczenia.

Gdybym wierzyła w psychoanalizę w wersji popkulturowej, powiedziałabym, że moje zainteresowanie UE może wynikać z tego, iż jako dziecko mieszkałam w domu, który dziś nazwałabym loftem.