Nie zażywaj – napisz!

Być może jest to jakiś ratunek dla naszej służby zdrowia. Pomysł tani, niewymagający specjalnych nakładów, kas fiskalnych dla lekarzy czy orkiestry Owsiaka. Tyle tylko, że nie wiadomo, na ile skuteczny. Czy Państwo zauważyliście, że ilekroć któryś z naszych celebrytów wraca na pierwsze strony gazet po przebytej chorobie, kuracji bądź rekonwalescencji, to z reguły już na wstępie informuje nas, że przeżycia, których doświadczył, zostaną opisane w książce, do kupienia której serdecznie zaprasza? Jeszcze nigdy w dziejach naszego piśmiennictwa nie mieliśmy tak bogato reprezentowanej chorej literatury – wliczając w to nawet epidemię socrealizmu. Piszą wszyscy: od Mrożka do Felicjańskiej. Niektórzy dają sobie radę sami, inni zaś z pomocą pisarza pierwszego kontraktu. Cały specjalistyczny ośrodek zdrowia założyła na przykład rodzina Jagielskich. Wojciech Jagielski, jak wiadomo, dziennikarz specjalizujący się w reportażu frontowym, opuszczał był dość często rodzinę, by w warunkach okopowych pisywać swoje teksty, nie licząc się z ostrzałem krytyki. Tymczasem w kraju, małżonka Jagielskiego przeżywała katusze, znalazłszy się na skraju załamania nerwowego. I cóż zrobiła pani Jagielska, by temu zaradzić? Oczywiście, napisała o tym książkę. Syn państwa Jagielskich, widząc matczyne udręki, z tego wszystkiego zawziął się i też napisał książkę. Wraca kombatant Jagielski z kolejnej wojny, a tu okazuje się, że w rodzinnym domu coś do powiedzenia mają jedynie ci, którzy cierpią. Nerwowo zaczął reporter szukać w pamięci jakichś dolegliwości, aż wreszcie znalazł – ma lęk wysokości. Niby to drobiazg, ale już jest jakiś pretekst, by wymóc zgodę na pisanie. Ta terapia ma jednak jedną wadę: dobrze byłoby, gdyby znaleźli się chętni do wysłuchania tych wszystkich żali i taką książkę kupili. Miłosierdzie jednak też ma swoją cenę: zwłaszcza w twardej oprawie, z obwolutą i bogato ilustrowane. Na liście chorobliwych hitów (tuż za grypą, ale przed złamaniami z przemieszczeniem) czołowe miejsca zajmują sportowcy, aktorzy, piosenkarze, prowadzący programy w TV. Daleko, daleko z tyłu (ale przed biegunką) – pisarze. Co do sportowców, to diagnoza też nie jest taka oczywista. Pomijam już przypadki bokserów, których trzeba najpierw walnąć klawiaturą w łeb, by cokolwiek z nich wydusić. Jest taka grupa sportowców, którzy, mimo pozornej popularności i zarabianych milionów, książki o swych przypadłościach nie sprzedadzą. Ich się po prostu nie lubi. Taką postacią jest tenisistka Wiktoria Azarenka, znana zarówno z ciężkiej kasy, jak i takiegoż uderzenia, i dowcipu. Jeśli nawet Azarenka książkę jakąś wyda, to i tak pewnie nie wspomni w niej o tym, co ją naprawdę boli – rozlicznych kompleksach, które ukrywa, niczym inne tenisistki wysypkę po farmakologicznym wsparciu. Niejeden tytuł oddałaby Wika za to, by być prawdziwą gwiazdą. Niestety, większość widzi w niej wiejską, krzepką dziewuchę z białoruskiej wsi. Wszystko, co Azarenka robi – poza samą grą – jest nieudaną, tandetną kopią zachowań innych. Chce być ekscentryczna jak Serena Williams – zakłada na głowę kaptur, by przejść w nim parę metrów od wejścia do ławki, z nadzieją, że publiczność odczyta to jako nimb tajemniczości. Mary Pierce wyprowadzała z równowagi rywalki, czesząc w nieskończoność swoje długie włosy. Wiktoria w sytuacji zagrożenia łapie się za nogę, i to z miną sugerującą rychłą amputację. Andrea Petković po wygranym meczu robiła na korcie kilka tanecznych kroczków, co trwało może ze trzy sekundy. Azarenka też chce się podobać. Gibała się kiedyś koło kortu z pięć minut, co skutecznie wyśmiały różne stacje telewizyjne. Może gdyby Białorusinka napisała o tych kompleksach, ludzie by ją za tę szczerość polubili. Zresztą w Mińsku, Witebsku czy Grodnie i tak jest bohaterką. A w Monako, gdzie mieszka, nikogo za bardzo to nie obchodzi. Do czasu, aż nie zacznie udawać nową Grace Kelly.