Psik na apsika

Właśnie przeczytałem wspomnienie prezydenta - elekta Stanów Zjednoczonych, czyli senatora Baracka Obamy o spotkaniu z urzędującym wciąż Georgem Bushem. Niezależnie od zasadniczej wymowy artykułu, pokazującej, że w kwestii kultury politycznej jesteśmy (niech mi pan Obama wybaczy to rasistowskie porzekadło) sto lat za Murzynami, uwagę moją przykuł fragment dotyczący wymiany uścisków dłoni, po której któryś z asystentów psiknął na pierwszą prawicę Ameryki jakimś sprejem. Żeby nie było niedomówień, Obama pisze, ze prezydent zaproponował mu również psiknięcie, bo jak się okazało był to płyn dezynfekujący, wspaniale chroniący przed katarem. Zawsze się zastanawiałem jak to się dzieje, że głowy państw i politycy w ogólności nie cierpią na zwykłe jesienno-zimowe dolegliwości, nie zdarza im się kichnąć, nosy mają drożne i oskrzela też. Mimo, że zawsze występują ubrani "do figury" - mróz nie mróz, a oni w elegancko skrojonych garniturach. Latem zresztą to samo - na dworze saharyjskie upały, a ci w krawatach i ani kropelki potu. Podejrzewałem, że wszyscy oni pochodzą od innej małpy, najpewniej przywiezionej tu przez jakieś UFO, albo pod ich skórą kłębi się plątanina przewodów, chipy i akumulatorki. A tu okazuje się, że nie - chociaż codziennie spotykają więcej osób niż przeciętny student poruszający się autobusem z Katowic do Sosnowca, wirusy i bakterie się ich nie imają. Nam się mówi o postępach technologii i pokazuje na dowód różne gadżety, a oni tymczasem mają dostęp do prawdziwych osiągnięć cywilizacyjnych. Jestem człowiekiem w wieku coraz bardziej podeszłym i pamiętam jeszcze towarzysza Leonida Breżniewa, który oprócz różnych wiekopomnych słów, podczas jednego ze zjazdów KPZR wypowiedział proroctwo, według którego już wkrótce lekarze radzieccy mieli wynaleźć skuteczny lek na katar. Pewnie CIA ukradło im to odkrycie i teraz spryskują się nim amerykańscy prezydenci - a my po staremu cierpimy tydzień lub siedem dni.

Piszę o zagrożeniu drobnoustrojami, bo w naszej świątyni wiedzy - jak w każdej świątyni, w której dochodzi do zgromadzeń - narażeni jesteśmy niemniej niż politycy. W dodatku nie słyszałem, by nasi uczeni w ramach jednego z licznych grantów pracowali nad bronią przeciw katarowi. Na szczęście inni uczeni nie zasypiali gruszek w popiele i wymyślili nauczanie na odległość. Fascynacja tym sposobem przekazywania wiedzy jest zadziwiająca. Teraz już żaden projekt edukacyjny nie ma szans powodzenia, jeśli nie zawiera należycie udokumentowanych procedur przykucia nauczycieli i studentów do komputerów. Czy z tego coś dobrego wyniknie dla poziomu wykształcenia, tego jeszcze chyba nikt nie sprawdził. Natomiast klasyczne wirusy nie mają szans, bo w sieci jest spora konkurencja ze strony wirusów elektronicznych. W ostatnim czasie na naszej innowacyjnej uczelni dokonał się dalszy postęp. Z powodów powszechnie znanych od dwóch miesięcy Jego Magnificencja porozumiewa się ze społecznością przy pomocy nowoczesnych środków łączności. Życząc Jego Magnificencji szybkiego powrotu do konwencjonalnych sposobów komunikowania, pragnę jednak zwrócić uwagę na czekające rehabilitanta niebezpieczeństwa: w najbliższym okresie trzeba się będzie łamać opłatkiem. Może by w ramach legendarnego offsetu wydobyć od Amerykanów ten sprej?