e-tam

Z kręgów zbliżonych do zbieraczy makulatury dochodzą nas niepokojące wieści świadczące o radykalizujących się nastrojach w tym elitarnym środowisku. Analitycy rynku skupu surowców wtórnych łączą to zjawisko z pojawieniem się (na razie jedynie w krajach snobistycznie uznających język angielski jako własny) urządzenia nazwanego Kindle. Osobom, które nie zauważyły jeszcze końca epoki pary i elektryczności, uświadamiam, że Kindle to tzw. e-book (co na polski można przetłumaczyć jako e-tam książka?), czyli sprzęt łączący w sobie funkcje monitora i podręcznej biblioteki, acz bez obowiązkowej szatni, ale i bez możliwości wycięcia żyletką co ciekawszych zdjęć frywolnych panienek.

Pojawienie się Kindle zostało przyjęte z entuzjazmem przez ekologów, którym nie dawał zasnąć warkot pił łańcuchowych dochodzący z zalesionych terenów Finlandii. A także przez mniej utalentowanych pisarzy, liczących, że jakoś uda im się wepchać do pamięci Kindle swoje cegły.

Od wielu lat futurolodzy wieszczyli już zmierzch epoki Gutenberga, a eksperymenty z e-papierem trwają od połowy lat 70. Nie wiedziano tylko, jak o tym powiedzieć Chińczykom. Tymczasem mimo wytężonej pracy grzybów i drobnoustrojów, a także paru wojen, zasoby bibliotek rosły w sposób imponujący. Taka choćby waszyngtońska Biblioteka Kongresu. Gdyby ułożyć jej zbiory w szeregu - sztuka po sztuce to chcący doświadczyć kompletności tego zbioru archiwista czy bibliotekarz musiałby przejść 850 km. Biorąc pod uwagę średnią wieku w tych zawodach, niewielu dotarłoby do litery "B".

W ubiegłym roku pojawiły się nowe propozycje ogarnięcia całości dorobku literackiego ludzkości. "Gazeta Wyborcza" (23.08.07.) opisywała projekt "Open Liberary" czyli cyfrowej biblioteki gromadzącej wszystko, co kiedykolwiek napisano i wydano. Pomysł ten miał (ma?) jeden ale za to podstawowy mankament: Autorami recenzji bądź opisów zawartości dzieła, byliby (podobnie jak w przypadku Wikipedii) sami internauci. A co gorsza, pewnie i sami autorzy, których trudno podejrzewać o obiektywny stosunek do własnych utworów, należących rzecz jasna do najwspanialszych osiągnięć myśli ludzkiej. Prawdziwy jednak cyrk może nas spotkać, gdy autorami takich opracowań zostaną uczestnicy programu Big Brother. Podsumowując miniony rok, jedna z telewizyjnych stacji zaprezentowała zlepek różnych pomyłek, gaf, lapsusów itp. Należną sobie pozycję zajmował tam właśnie ów wegetujący gdzieś na antypodach oglądalności Big B. Oto fragment burzy mózgów: Pytanie - Kim był Józef Piłsudski? Odp. - Poetą. Pyt. - Kim jest Manuela Gretkowska? Odp. - Laureatką II edycji Big Brothera. Pyt. - Stolica Rumunii to? Odp. - Bagdad. Zwracam uwagę, iż odpowiedzi nie udzielały dzieci wychowane przez wilki, ale panienki o wyraźnych ambicjach zaistnienia w mediach. Kiedy już skończył mi się zapas wyzwisk, którymi obrzucałem te "gwiazdy", pomyślałem: - A może nie byłoby tak źle, gdyby je dopuścić do głosu? Może Polską nie rządziłyby trumny Piłsudskiego i Dmowskiego ale tomiki ich wierszy. Manuela Gretkowska z Frytką w jacuzzi dyskutowałyby o nowościach wydawniczych. A naszych żołnierzy prościej byłoby ewakuować z Rumunii niż z Iraku.

Szansa jednak na to by pod wpływem Kindle panienki te dostały jakiejś gwałtownej iluminacji jest właściwie żadna. Wprawdzie za 9,99$ można mieć wgląd w 90 tys. tytułów, ale...9,99$? E-tam..., ileż byłoby za to wacików.