O tym, jak nie okazałem się seksistą

Uniwersyteckie kierunki filologiczne są miejscem współistnienia dwóch grup: badaczy literatury (zwanych potocznie "literatami") i językoznawców. Najczęściej (w każdym razie na polonistyce) "literaci" mają liczebną przewagę, zarówno wśród kadry naukowej, jak i wśród słuchaczy seminariów magisterskich. Przyczyn tego faktu jest kilka, nie będę ich tu wyłuszczał, kto ciekaw, może zapytać samych zainteresowanych, przy czym z pewnością inną odpowiedź uzyska od "literata", a inną od językoznawcy.

Rys. Marek Rojek

Był wszak okres w historii najnowszej, gdy seminaria językoznawcze cieszyły się większym powodzeniem, choć zapewne liczba młodych językoznawców nie przekroczyła liczby studentów zgłębiających tajniki historii i teorii literatury. Chodzi o wczesne lata pięćdziesiąte (ubiegłego wieku, jakby ktoś nie wiedział), czyli tzw. okres stalinowski. Z moich rozmów w osobami, które wówczas rozpoczynały swoją przygodę akademicką, wynika, że tym, co pchało ich ku lingwistyce, była jej aideologiczność. Badanie bowiem dzieł literackich musiało się wówczas odbywać ściśle według wskazówek zawartych w fundamentalnym dziele profesora Żółkiewskiego i wytycznych uchwalanych przez polityczne gremia. Kto z nie dał się tym wskazówkom podporządkować, tego szykanowano i odsuwano od zajęć dydaktycznych.. Ówczesne językoznawstwo było od takiej konieczności wolne, ze względu na zakres, tematykę i metody badań, jakie w nim wówczas obowiązywały (przynajmniej w Polsce). Wbrew panującemu na ulicach i nawet korytarzach uniwersyteckich ideologicznemu szaleństwu można było się na przykład zanurzyć w jakimś średniowiecznym zabytku językowym, wynotowując zeń pracowicie formy gramatyczne, a potem zestawiając je z formami wydobytymi z innych zabytków. Końcówki fleksyjne, zarówno staropolskie, jak i współczesne są całkowicie pozbawione "ładunku ideologicznego", a przyjemność obcowania z dawnym tekstem sprawiła, że okresie adepci językoznawstwa licznie wypełnili tworzone wówczas pracownie słownikowe, katedry dialektologii czy historii języka polskiego.

W następnych dziesięcioleciach językoznawstwo polskie zwróciło się ku badaniom języka współczesnego, ale w dalszym ciągu pozostało aideologiczne. Nawet organizowane w latach 80. pod auspicjami PRON kongresy kultury języka, mimo otoczki propagandowej (z kongresu katowickiego pamiętam generała Jaruzelskiego, jak z trybuny deklarował swą miłość do polszczyzny) nie stanowiły próby narzucenia jakichś tematów czy opcji metodologicznych. Jeśli nawet takie trendy się pojawiały, stanowiły tylko segment w coraz bardziej spluralizowanej metodologicznie panoramie polskiej lingwistyki. Nie było mowy, by cokolwiek komukolwiek narzucać. Dziś - na fali ogólnoświatowej mody - pojawiło się w naszym kraju językoznawstwo feministyczne czy "genderowe" (głoszące tezę o seksistowskim charakterze naszego języka ojczystego), ale nie jest to, przynajmniej na razie, trend dominujący, a na pewno nie nakazuje się lingwistom przyjęcia feministycznego spojrzenia na język.

Wszelako językoznawca może się dzisiaj narazić na kłopoty, z powodu rzekomej "niewłaściwości" badanego materiału językowego. Znane mi są przypadki donosów studenckich na wykładowców, którzy podczas zajęć dydaktycznych analizowali graffiti czy słownik wulgaryzmów (chodziło o to, że niby "takich zagadnień nie godzi się omawiać"). Są to zdarzenia odosobnione, ale przekonują, że należy zachować czujność. Czasem refleksja przychodzi jednak za późno i można ujść w oczach odbiorców za chama, brutala, bądź, co nie daj Boże, seksistę. Tłumaczyłem ostatnio studentom istotę tzw. orzeczenia szeregowego w języku polskim i użyłem do tego - wśród innych - następującego przykładu: "Kobiety płakały i krzyczały." Uczyniłem to automatycznie, ale już w momencie wypowiadania ostatniej zgłoski naszła mnie refleksja. Czy na pewno jest to przykład, którego powinienem użyć? Czy nie przedstawia on kobiety w złym świetle? Czy jej nie dyskryminuje? Przecież płacz to nic dobrego, nic przyjemnego, oznaka słabości. Czy więc stwierdzenie, że kobiety płaczą, nie jest ich poniżeniem w stosunku do mężczyzn, wszak wiadomo, że mężczyzna nigdy nie płacze? A czy krzyk to coś przyjemnego? Jeśli na przykład ktoś krzyczy, najchętniej byśmy go uciszyli, bo nam ten krzyk przeszkadza. Gdy ktoś krzyczy, to znaczy, że się denerwuje, a czy człowiek, który się denerwuje jest dobry? Z drugiej jednak strony - zaświtała mi iskierka nadziei - jeśli kobieta krzyczy, to znaczy, że nie jest potulna, nie jest uległa, a więc podając ten przykład może zrywam ze stereotypem kobiety uległej, podporządkowanej mężczyźnie, może więc nie jest ze mną tak źle i na miano seksisty-dyskryminatora nie zasługuję. To ci dylemat! Gdybym tylko miał więcej czasu, skonsultowałbym się w tej sprawie z Kingą Dunin, jednak wiedziałem, że muszę zareagować natychmiast, że nie mogę pozostawić audytorium w takiej niepewności (wprawdzie nie widziałem na sali wyraźniejszych oznak poruszenia moim niezręcznym przykładem, ale słaba to dla mnie była pociecha). A może lepiej by było, pomyślałem, zastąpić wyraz "kobiety" słowem "mężczyźni". Ale czy wtedy znowu słuchacze mnie nie wyśmieją, bo przecież trudno sobie wyobrazić płaczących mężczyzn (ściślej - trudno jest osobom, "tkwiącym w niewoli stereotypów", ale nie mogłem wykluczyć, że takie osoby znalazły się wśród moich słuchaczy). W dodatku, nie mogłem dalej milczeć, był to wszak wykład, a wykład polega na mówieniu; jak kiedyś wypraktykowałem, już dwusekundowa przerwa w mówieniu wywołuje zainteresowanie na sali: nawet ci, co dotychczas drzemali w ostatniej ławce, czytali ukradkiem gazetę, esemesowali, popijali wodę mineralną albo soki owocowe, względnie robili inne ciekawe rzeczy - odrywają się od swoich zajęć i wbijają oczy w wykładowcę: co się stało, zaniemówił, czy co? Tak więc dramatyczna myśl, że powinienem coś powiedzieć, by zatrzeć uczynione złe wrażenie, drążyła mój umysł. W końcu zdecydowałem. Przepraszam - poprawiłem się - chciałem powiedzieć: "Kobiety i mężczyźni płakali i krzyczeli" Uff, przynajmniej będzie sprawiedliwie. Przecież właśnie chodzi o podkreślenie równości obu płci, tak więc przypisanie zarówno kobietom, jak i mężczyznom tych samych zachowań czyni temu wymaganiu zadość. Dalej wykład potoczył się gładko, a ja w moim przekonaniu dobrze wybrnąłem z sytuacji. Ale było bardzo niebezpiecznie.

W związku z tym podjąłem postanowienie, że odtąd podczas wykładu będę ściśle trzymał się notatek, a w nich każdy przykład poddam wczesniej szczegółowej analizie, czy nie może się okazać dyskryminujący, seksistowski. Wiem, że to za mało, abym zasłużył na "okulary równości", ale sądzę, że moja właściwa postawa powinna zostać odnotowana jako godny polecenia przykład samorzutnego podporządkowania się normom społecznym, właściwym naszym czasom.

Autorzy: Piotr Żmigrodzki, Rys. Marek Rojek
Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania
Kronika UŚNiesklasyfikowaneOgłoszeniaW sosie własnymZ Cieszyna
Zobacz stronę wydania...