Nieoczywisty listopad

Listopad. Czyli czas drzew bez liści, które zdążyły już opaść, ogołoconych, nagich. Niebo częściej szare niż, zgodnie z etymologią, niebieskie. Zamglone, rozmyte, rzadko pojawiające się słońce niedające ciepła. Towarzyszący coraz krótszym dniom kolejnego kończącego się roku monotonny dźwięk „dżdżu kropli”: ten „Jęk szklany... płacz szklany...”. Bujną zieleń i przepych gorących kolorów wczesnej jesieni zastępują stonowane barwy w stylu wabi sabi, melancholijne i schyłkowe. Zaczyna się czas spleenu, nie tylko przecież dekadencko paryskiego. Także tego krakowskiego, który nastrojowo towarzyszy nam od 1983 roku dzięki śpiewającej z Maanam Korze. Dziś pewnie piosenka Krakowski spleen przestała kojarzyć się ze stanem wojennym, ale może stać się hymnem „jesieniarzy”. Podwawelskiej chandrze towarzyszy nadzieja na lepszy czas: „Czekam na wiatr, co rozgoni/ Ciemne, skłębione zasłony […]”.

Drugie oblicze listopada kształtuje energetyczny, jaskrawy pomarańcz wszechobecnej dyni. Tej mającej straszyć w ponurą noc halloweenową i tej przybierającej kształt życzliwie uśmiechniętej maski albo zwyczajnie pozostawionej w naturalnej postaci, uwodzącej formą, kolorem, fakturą, no i także – last but not least – smakiem. To ona rozgrzewa jesienią w aromatycznym kremie. Ale dynia to tylko jeden z elementów świata roślinnego, który zachwyca i smakami, i zapachami, i kształtami, i kolorami. Natura w tym szarym czasie jest dla człowieka – i nie tylko dla niego – szczególnie szczodra. Zwieńczenie roku jej współpracy z człowiekiem: teraz, kiedy ona odpoczywa, możemy docenić walory warzyw i owoców, które przez całe lato dojrzewały, pieczołowicie doglądane i pielęgnowane.

Monotonię ołowianego nieba natura rekompensuje spektaklem kolorów. Zanurzając się w świat przyrody jesienią, nie tylko nasycamy oczy bogactwem barw, ale doświadczymy swoistej koloroterapii. Zbieramy wielobarwne liście, kasztany w lśniącym, ciepłym brązie i żołędzie w miodowobeżowym kolorze, wrzosy od bieli po blady róż, amarant i fiolet, hortensje dorzucające do jesiennej palety wyrazisty błękit. W koszach obok kolorystycznie popisujących się kwiatów zmieszczą się bakłażan w mrocznych niuansach fioletu, ciemnozielona cukinia i bladozielona kalarepa, szkarłatne lub bursztynowe buraki, marchewkowa marchewka. Misa z owocami zachwyca intensywną czerwienią jarzębiny, głogu, żurawiny i dzikiej róży, śliwki pysznią się całą gamą fioletów, jabłka łączą zieleń z czerwienią i żółcią, gruszki błyszczą słońcem.

Mniej przyciągające uwagę, lecz równie bogate są wyciszone barwy ziemi na usychających i uschniętych liściach drzew, pokrywających ziemię w parkach i lasach wytwornymi dywanami.

By podziwiać nie zawsze oczywiste piękno późnej jesieni, można wybrać się do parku, lasu, arboretum. Ale o tej porze przypominam sobie zwykle wiersz Jana Brzechwy o… targu i gadających na nim warzywach, jarzynach, owocach: „Na straganie w dzień targowy/ Takie słyszy się rozmowy…”. Myślę i o tym, że tam rozmawiają też ze sobą ludzie… W tym roku do moich lektur doszła malownicza i klimatyczna opowieść o targu w Arles, namalowana piórem Adama Wodnickiego w hybrydalnym gatunkowo Tryptyku oksytańskim (2014). To jedna z książek do przeczytania, prawdziwe must read! pozwalające odkryć region douce France może trochę niedoceniany przez turystów: osobisty obraz Oksytanii rejestrujący barwy, aromaty, smaki i dźwięki miejsc, osadzony w burzliwej historii i bogatej wielokulturowości, codzienności i mityczności miejsc oksytańskich. Dający życie zwykłym niezwykłym ludziom. Ożywiający cienie przeszłości. Tam nadal można mieć wrażenie, że przy sztalugach stoi z pędzlem Vincent van Gogh.

Targ, podobnie jak park, może stać się dla jesieniary i jesieniarza, flâneura i szlifibruka idealnym miejscem kontemplacji jesieni w wielu jej przejawach i wszystkich stadiach.

Lubię o tej porze czuć jak Andżelika, która „wie, że wypada lubić lato i nie cierpieć jesieni, ale i tak oddycha z ulgą za każdym razem, kiedy zaczyna się listopad” (Majgull Axelsson, Dom Augusty).