Dziesięć artykułów na dziesięciolecie Szkoły Języka i Kultury Polskiej UŚ

TYGRYSY I MOTYLE

Ubiegłego wieczoru czytałam bodaj najśmieszniejszą książkę w życiu, mianowicie „Pamiętnik tatuażysty”, napisaną przez Geralda Burchetta. Siadałam i znów kładłam się na łóżku, i dosłownie tarzałam się ze śmiechu. Nie wykluczone, że coś jest nie tak z moim poczuciem humoru, gdyż poczucie humoru to jedna z tych rzeczy, co do których każdy kraj uważa, że ma na nie monopol, ale że nijak nie nadają się na eksport. Poza tym poczucie humoru bardzo źle znosi wszelkie podróże. Sama zaś książka została napisana całkiem serio. Ostatnia ilustracja doprowadziła mnie do istnych konwulsji. Jest to mianowicie fotografia damy z wiktoriańskim koczkiem na czubku głowy, o uprzejmym i cnotliwym wyrazie twarzy, ze skromnym medalionikiem zawieszonym na szyi, która nieśmiało tuli do piersi kawałek jakiegoś materiału. W górę od nadgarstków, w dół od szyi, na wszelkich niezakrytych częściach rąk, ramion i popiersia wiją się na niej girlandy kwiatów, kosze owoców i stada motyli, ginąc poniżej pod drapowaniami sukni.

Uważam, że autor książki jest geniuszem. W tym sensie, iż tak samo urodził się do tatuowania, jak inni rodzą się do pisania, malowania, czy też komponowania muzyki. Już w dzieciństwie zwykł był drapać kolegów z klasy igłami do robótek na drutach swojej matki, następnie w te zadrapania wcierając sadzę (za co zresztą zbierał zasłużone lanie). Potem zbiegł z Królewskiej Marynarki, gdyż ta stanęła w poprzek jego aspiracjom i ostatecznie został tatuażystą, na czym zbił w życiu ogromny majątek. Pracował na skórach tysięcy ludzi, aż po głowy koronowane włącznie. Według niego różnica między tatuażystą a tatuującym jest taka sama, jak między artystą a partaczem. Pan Burchett jest zaś niewątpliwie artystą.

Z tej jego jednej książki dowiedziałam się więcej o pewnych, trudnych nawet do wyobrażenia stronach ludzkiej natury, niż gdybym przeczytała z tuzin książek Chessera, albo Kinsey’a. W ostatnim rozdziale pan Burchett opowiada o tym, w jaki sposób jego żona (czyli dama opisana wyżej) stała się jego najlepszym modelem. Wytatuował ją od szyi aż po pięty. Na jednej nodze ma Ukrzyżowanie, na drugiej reprodukcję któregoś ze słynnych obrazów Rembrandta i zapomniałam już, co jeszcze. Z pewną dozą smutku autor wyznaje, że od pewnego czasu jego żona nabrała skłonności do noszenia sukien z długim rękawem i stójką. Dziwi się tylko, co jest powodem. W innym miejscu autor opowiada o znanej skłonności kochanków do uwieczniania na własnej skórze swoich uczuć. Także o bolesnym wywabianiu tych śladów w chwili, kiedy uczucia już wygasły. Oraz o pewnej sławnej damie, która w dyskretnym, niewidocznym miejscu na plecach miała wytatuowane maleńkie serduszko, a w nim dodatkowo jeszcze inicjały (te zaś zmieniała na okrągło, tak, że autor przerobił z nią dosłownie cały alfabet).

Tę książkę gorąco polecam każdemu, od pruderyjnych aż po tych, którzy szczycą się swoją tolerancją. Dała mi wiele do myślenia nad impulsem, który jednych skłania ku pijaństwu, poezji, czy morderstwu, innych zaś w kierunku tatuażu. Ja osobiście za nic w świecie nie dałabym się tatuować. Moje emocje wydają się funkcjonować całkiem nieźle bez tego bodźca w postaci trwałego pigmentu, który kładzie się jak pieczęć na ludzkiej skórze. (Być może to właśnie oznacza następujący wers z Pieśni nad pieśniami: ‘połóż mnie jako pieczęć na swojej brwi … na swoim sercu’, ale ja jakoś wolałabym w to nie wierzyć, bo zbyt okropne. Ta pieczęć jednak musiała być tylko zwykłą przenośnią).

Następnego ranka (czyli dzisiejszego właśnie) stanęłam przed problemem tatuowania w Singapurze. Już wcześniej wiedziałam na ten temat sporo, choć raczej chaotycznie. Tego problemu nie uniknie bowiem żaden lekarz. Wiadomo bowiem, że pacjenci przynoszą ze sobą na badania również własną skórę. Tatuażu dokonuje się głównie w dzielnicy chińskiej. Sztukę tę uprawiają głównie Chińczycy, ale czasami także i Hindusi. Wśród Hindusów tatuaż ma znaczenie głównie religijne, przedstawia bowiem symbole drogie ludziom pobożnym, lokując je na ich łydkach, kostkach u nóg, nadgarstkach, a czasami także i na czołach. Wśród Chińczyków tatuaż posiada odniesienie socjologiczne, bywa bowiem stosowany pośród członków mafii, jako znak ich przynależności. W rzeczy samej, młodzi ludzie całymi latami byli zgarniani do singapurskich więzień właśnie z powodu tatuaży, które nosili na swoim ciele.

Od czasu do czasu w tutejszych gazetach można przeczytać urywki w rodzaju poniższych doniesień:

Chong Ah Sik, lat dwadzieścia dwa, kelner w restauracji z dansingiem ‘Roześmiane Niebo’, został aresztowany jako członek mafii. Odkryto, iż na ramieniu ma wytatuowanego tygrysa. Biegły pracujący dla policji wyjaśnił sędziemu, iż był to znak rozpoznawczy mafii…

Dwa lata ciężkiej pracy dla Ah Sika. Albo…

Ostatniej nocy aresztowano Tuck Winga, lat dziewiętnaście. Na jego ciele odkryto ślady oparzeń. [Dokładne miejsce tych oparzeń nie zostało wymienione]. Podejrzewa się, iż ślady pochodzą od kwasu, którego użył celem wywabienia tatuażu. Podejrzany zaprzeczył przynależności do mafii. Sędzia skazał go na dwa lata ciężkiej pracy.

Tatuowanie w Singapurze jest więc dużo bardziej niebezpieczne, niż w Londynie, gdzie praktykował pan Burchett.

Wiele razy oglądałam w moim gabinecie wytatuowanych mężczyzn. Najczęstszym motywem był właśnie tygrys i dlatego nie zgadzam się z ekspertami policyjnymi (kimżeż, u licha, są ci eksperci?), którzy go uważają za znak rozpoznawczy przynależności do mafii. Tygrys kojarzy się z męskością, z odwagą. Chińczycy piją tygrysie wino i dlatego nocą w ich snach jarzą się pałające tygrysy, jako rekompensata za mizerię dnia codziennego. Mój bliski przyjaciel, kiedy tylko poniesie stratę w interesach, natychmiast śni, że jest skrzydlatym tygrysem, szybującym wysoko nad chmurami. Według pana Burchetta, serce przebite strzałą to najpospolitszy tatuaż miłosny w krajach anglosaskich. Napis „pozdrawiam mamę” jest drugi w kolejności, wreszcie na trzecim miejscu plasują się splecione dłonie. Żaden z tych motywów nie jest wykorzystywany ani wśród Chińczyków, ani wśród Hindusów (zaś Malajowie nie tatuują się w ogóle). Pan Burchett dziwi się, że tak wielu mężczyzn zgłasza zapotrzebowanie na tatuaże „mamine”, znudziło go bowiem tatuowanie „mamuś” w Londynie. Napewno tutaj znużyłyby go tygrysy.

Jeśli idzie o gołe panienki itp., to widziałam ich bardzo niewiele, a wszystkie na Chińczykach, którzy kiedyś w życiu odwiedzili Japonię. Te miały w sobie najwięcej artyzmu, bo kiedy pacjent poruszał się, a jego mięśnie napinały, panienka ponętnie kołysała się i kręciła (jeśli tak to można określić, ale chyba dobrze, gdyż chodzi tu o coś w rodzaju wytatuowanej pin-up girl). Nasi miejscowi tatuujący jeszcze nie doszli do takiej wprawy. Ale jeszcze nigdy nie widziałam wytatuowanej dziewczyny. Przynajmniej nigdy dotąd w Singapurze. Aż do dnia dzisiejszego. Dziś w porze lunchu zobaczyłam pierwszą.

Widywałam ją już przedtem mnóstwo razy, ale jakoś nie zauważyłam. Dopiero dziś mój umysł nastawił się na tatuaże. I oto ona, z gołymi ramionami, wprawnie wmasowująca pianę szamponu w czyjąś, pełną loków, głowę. Lucy Teo jest fryzjerką, jedną z trzech w lokalu czynnym od ósmej rano do północy. W okresie przed chińskim Nowym Rokiem jej lokal ma tak duże wzięcie, że ławki wystawia się aż na chodnik, na nich zaś siedzą kobiety w lokówkach, oczekujące na swoją kolejkę do trwałej.

Kiedy Lucy uniosła ramiona w białym, opinającym ją fartuszku bez rękawów, pod pachą (bezwłosą, jak to u Chinki) zauważyłam tatuaż. Malutkiego motylka.

Znamy się na tyle dobrze, że mogłam przystanąć i zagadać. Zapytałam ją: „Co to za znaczek nosisz pod pachą? Czy to tatuaż?”

Zachichotała. Tak, to tatuaż. Motyl. Parę tygodni temu. Dziewczyna z salonu piękności. Właśnie wróciła z Japonii. Tam studiowała sztukę upiększania. Kosztowało dwa tysiące dolarów, czyli całe oszczędności Lucy. „To nowa moda, pani doktor”. Motylek na nodze, albo na ręce. Wyraźnie uważała, że motylek jakoś tam współgra z nową kolekcją Diora i z tegorocznymi, perłowymi szminkami. „To teraz okropnie modne, pani doktor”.

Nic jej nie powiedziałam o panu Burchetcie ani o jego żonie, całej w motyle, sprzed lat dwudziestu, w Londynie. Mogłaby się tylko poczuć przez to mniej modna. Za to spytałam, czy wiele dziewcząt robi to samo.

„Tak, sporo”, odpowiedziała Lucy Teo, „ale tylko w motyle”, uściśliła. „Motyle są zupełnie eleganckie”.

„A jak tygrysy?”, zapytałam.

„Och, nie, pani doktor”, z godnością odpowiedziała Lucy, „te są za duże. Zresztą tygrysy są pospolite, wszyscy kelnerzy tatuują się w tygrysy”.

Lucy obiecała zabrać mnie do tatuującego (tatuażysty) w przyszłym tygodniu. Pielęgniarka z mojego gabinetu chce również pójść razem z nami. Ma wrażenie, że też chciałaby motyla („może na kolanie, pani doktor, gdzie go nikt nie zobaczy”). Ale ja uparłam się, że nie dam się tatuować. Pójdę i popatrzę, ale tatuować się nie dam. Choć w głębi serca coś mi się wydaje, coś mi się bardzo leciutko wydaje, że może, może dam się skusić na jednego małego motylka, wyłącznie z czystej ciekawości. Mały motylek w jakimś ukrytym miejscu. Jednakowoż mam nadzieję, że ostatecznie nie przydarzy mi się nic podobnego.