SESJA, SESJA I PO SESJI...

"Mieszana krew" i mandaryński etos

Chorzów, 7 października 2000 r.

Przymykam oczy i zaczynam rozmyślać. Za tydzień wydarzy się coś dziwnego, lecę mianowicie na parę dni do Lozanny przeprowadzić ważną dla mnie rozmowę. Ale może lepiej opowiedzieć tę historię od samego początku.

Foto: T. Kowalska

Lato 1969 było piękne, słoneczne. Nareszcie pierwszy człowiek dotknął stopą księżycowego gruntu, Zachód, a nawet Wschód ogarnęła z tego powodu wielka euforia, a ja, niedawno ukończywszy studia, pierwszy raz w życiu wychyliłam się zza "żelaznej kurtyny", aby wylądować na długich wakacjach u londyńskiej ciotki. To była taka mała, prywatna eskapada na mój całkiem prywatny, mały, trochę papierowy księżyc. Gdyż od tamtej pory Londyn stał się dla mnie synonimem książek, księgarń, bibliotek i w ogóle niespotykanej wówczas u nas swobody słowa. Pierwsze z brzegu książki dopadłam zaraz w domu ciotki, właściwie nie jakieś tam przypadkowe tytuły, ale zasobny i ciekawie skompletowany księgozbiór. Lekturę sama zaczęłam sobie dobierać "na nosa", a łapczywy plan-minimum przewidywał jeden tytuł na dwa dni, albo może raczej na dwie noce. Pierwszym z przeczytanych wówczas przeze mnie tomów była powieść kieszonkowego formatu w lśniącej, pomarańczowej okładce bez żadnych ilustracji, intrygująco zatytułowana "Destination Chungking" (pol. "Kierunek Czungking"). Tę przeczytałam w jedną noc, a kiedy odstawiałam ją już z powrotem na półkę, przed snem zamajaczyła mi w głowie myśl: "Tę pisarkę kiedyś w życiu poznam, muszę poznać". Nosiła nic mi wówczas nie mówiące nazwisko Han Suyin, z króciutkiego biogramu na okładce wynikało jedynie tyle, że to literacki pseudonim, że pisząca po angielsku autorka jest po matce Flamandką, a po ojcu Chinką, poza tym jeszcze to, że z wykształcenia jest lekarką, lecz - prawdopodobnie z kurtuazji - notka jakoś pominęła jej rok urodzenia.

"Destination Chungking" wydała mi się z miejsca książką zupełnie wyjątkową. Z autobiograficznej perspektywy opisywała tragiczne wydarzenia wojny chińsko-japońskiej, tego odpowiednika drugiej wojny światowej na Dalekim Wschodzie. Autorka pisząc ją mogła mieć co najwyżej nieco ponad dwadzieścia lat, czyli dokładnie tyle samo, co ja czytając. Pisała bezpośrednio, ciepło, prawie intymnie, chwilami odnosiłam takie wrażenie, jakby mi to wszystko zwyczajnie opowiadała, na policzku prawie czułam jej oddech. Tamta odległa wojna pod jej piórem stawała się łudząco podobna do drugiej wojny światowej w Polsce, przynajmniej do tej, jaką moje pokolenie znało z rodzinnego przekazu. Wielka przewaga wojskowa okupanta, nieustanne bombardowanie z powietrza głównych miast chińskich, wszędzie chaos, destrukcja i bezmiar ludzkiego cierpienia, z drugiej zaś strony patriotyzm zniewolonego narodu i wynikająca zeń determinacja w dążeniu do szybkiego odzyskania niepodległości. Na tym przerażającym tle pisarka odmalowała pierwsze dni, tygodnie i miesiące swojego małżeństwa, nie kończącą się ucieczkę młodej pary w tłumie milionów, a może nawet dziesiątek milionów innych Chińczyków ze wschodu na zachód, w górę rzeki Jangtse, aż pod sam Tybet, do górzystego, trudno dostępnego Syczuanu, gdzie w Czungkingu właśnie na czas wojny schroniły się cywilne i wojskowe władze Chin. Pod wpływem lektury "Destination Chungking" po raz pierwszy do głębi przeniknęła mnie myśl, że ludzkość w rzeczy samej stanowi jedno i to dziecinnie proste objawienie miałam potem zaliczyć do najważniejszych doświadczeń duchowych w swym życiu. W jednej z naszych rozmów telefonicznych - dopiero od dwóch lat rozmawiam z Han Suyin przez telefon - pisarka całkiem znienacka zapytała, "Proszę pani, czy była pani kiedykolwiek w życiu głodna? Bo ja nieraz po trzy i więcej dni bywałam bez jednego kęsa w ustach". Z moich wspomnień natychmiast wyłonił się niewielki, pomarańczowy tomik "Destination Chungking".

 

okładka okładka

Od lipca 1969 minęły ponad trzy dekady. Bywało, że w wirze życia i rozmaitych innych lektur twórczość Han Suyin nawet na kilka lat odsuwała się ode mnie gdzieś daleko poza horyzont, aby niespodziewanie znów powrócić kolejną, jeszcze wspanialszą książką. Pomału docierałam do każdej, co zwłaszcza w trochę odleglejszych czasach wcale nie było takie proste, w tamtej raczej ponurej epoce urzędowych kawałów o Chińczykach, którzy niby już wkrótce, nie wiedzieć czemu, mieli czekać rano pod naszymi drzwiami zamiast butelek pełnych mleka. W sumie uzbierałam tych książek ponad dwadzieścia, niemal wszystkie, jakie artystka napisała w językach europejskich, głównie w angielskim, ale czasem także i po francusku. W tym miejscu warto może wspomnieć o tym, że twórczość Han Suyin została przełożona na prawie dwadzieścia różnych języków, przy czym na niemiecki i francuski dokonano przekładów wszystkich jej dzieł. W języku polskim - pomijając kilka zaledwie i to bardzo drobnych fragmentów[1-5][1] Han Suyin, "Kalekie drzewo", Arkusz, nr 3 (100), 6 - 7 (2000) (przekład: Teresa Kowalska)
[2] Han Suyin, "Tygrysy i motyle", Arkusz, nr 8 (105), 11 (2000) (przekład: Teresa Kowalska)
[3] Han Suyin, "Niepokoje na tle rzekomo rasowym", Akant, nr 9 (35), 1-2 (2000) (przekład: Teresa Kowalska)
[4] Han Suyin, "Piknik na Malajach", Przegląd Artystyczno-Literacki, nr 10 (104), 113-120 (2000) (przekład: Teresa Kowalska)
[5] Han Suyin, "Koniec i początek", Przegląd Artystyczno-Literacki, nr 10 (104), 109-113 (2000) (przekład: Teresa Kowalska)
- nie ukazała się jeszcze dotąd żadna jej książka.

Jakie więc jest właściwie to pisarstwo Han Suyin? Wspominam o nim w trzech esejach biograficznych, jakie ukazały się na łamach Arkusza [6][6] Teresa Kowalska, "Księżycowy Gość albo Sołżenicyn Chin", Arkusz,, nr 3 (100), 5 (2000),Przeglądu Orientalistycznego[7][7] Teresa Kowalska, "Han Suyin, 'Sołżenicyn Chin', w Polsce pisarka zupełnie nieznana (szkic biograficzny oraz krótki zarys twórczości)", Przegląd Orientalistyczny, nr 3-4, 254-263 (2000)i Akantu [8][8] Teresa Kowalska, "Han Suyin, czyli głos Sołżenicyna Chin", Akant, nr 9 (35), 6-7 (2000) (artykuł ten stanowi w zasadniczej mierze przedruk biogramu, jaki ukazał się w Arkuszu), a obszerniej w artykule, przedstawiającym ogólny zarys całej twórczości pisarki, wydrukowanym na łamach Przeglądu Artystyczno-Literackiego[9][9] Teresa Kowalska, "O twórczości literackiej Han Suyin", Przegląd Artystyczno-Literacki, nr 10 (104), 93-108 (2000). Widać w nim najwyraźniej dwa całkiem odrębne nurty. Nurt pierwszy to historia najnowsza Chin, czyli szeroka, epicka panorama wydarzeń od feudalnego i na pół kolonialnego schyłku ubiegłego stulecia aż po tragiczny plac Tienanmen i nawet jeszcze ciut dalej, gdyż do roku 1991. Utwory należące do tego cyklu swoim rozmachem przypominają prozę Sołżenicyna, a może nawet samego Lwa Tołstoja. Zaskakuje w nich przede wszystkim to, że artystka tworząca w głównym języku współczesnej cywilizacji zachodniej, czyli w angielskim, historycznych rozrachunków i ocen dokonuje z perspektywy dalekowschodniej, a konkretnie z chińskiej. Jej wizja świata bezwzględnie zdominowanego przez białego człowieka, z pewnością nie europo-, ani też nie amerykocentryczna, może z początku wydać nam się trochę obca, zarazem jednak skłania do refleksji, z czasem głęboko przekonuje, wreszcie nawet zaczyna pociągać jawną szczerością formułowanych spostrzeżeń i sądów.

Han Suyin i Deng Jingczao, wdowa po Czu Enlaju (1987 r.)     Foto: Archiwum T. Kowalskiej
Han Suyin i Deng Jingczao,
wdowa po Czu Enlaju (1987 r.)
Foto: Archiwum T. Kowalskiej

Drugi nurt w twórczości Han Suyin to szeroka eksploracja problematyki ze sfery ludzkich uczuć. Opowiadane przez nią historie miłosne nigdy nie są radosne ani proste, często bowiem odciska na nich trudne piętno zróżnicowane pochodzenie rasowe obojga partnerów. Podobnie trudny jest zresztą euroazjatycki rodowód samej pisarki. Najsłynniejszy utwór z tego nurtu (i prawdopodobnie z całej twórczości Han Suyin) to napisana jeszcze w roku 1952 powieść "A Many-Splendoured Thing" (pol. "Rzecz wszechwspaniała"), przedstawiająca historię krótkiego, lecz szczęśliwego związku autorki z dziennikarzem londyńskiego "Timesa", Ianem Morrisonem, który miał niebawem zginąć jako korespondent zagraniczny na froncie wojny koreańskiej. W jednej z naszych niedawnych rozmów telefonicznych ponad osiemdziesięcioletnia dziś artystka nawiązała ironicznie, ale też z wyczuwalną dozą goryczy do tej właśnie historii. "Proszę pani, Anglicy do dziś uważają, że to ja osobiście zburzyłam Imperium Brytyjskie. Gdyż według nich opierało się ono na fundamencie moralnego ładu, jakim był według nich apartheid, a nasz związek, czyli związek kolorowej kobiety z białym mężczyzną zupełnie rujnował ten ład, wobec czego przewracał cały fundament Imperium".

Teraz na koniec wieku, w październiku 2000 r., ma się więc spełnić tamta przelotna, przedsenna intuicja sprzed lat ponad trzydziestu. Wybieram się na spotkanie z pisarką wyrosłą z zupełnie innego czasu i innego ludzkiego doświadczenia, niż moje własne. Z żyjącą na obczyźnie chińską intelektualistką, urodzoną jeszcze w półkolonialnych, Starych Chinach, z nestorką chińskich literatów, głęboko przywiązaną do starożytnych tradycji mandaryńskich, a przecież nie odrzucającą współczesnej, chińskiej rzeczywistości. I to bynajmniej nie z jakichś tam lewicowych predylekcji, ale po prostu dlatego, że wreszcie - choćby i za znaną jej (przynajmniej w pewnej mierze), niebotyczną cenę komunizmu - Chiny przestały być zabawką w rękach kolonialnych, głównie białych, supermocarstw. Na samym dnie tego pisarstwa tkwi bowiem przejmująca troska o godność ludzką, o godność swojego własnego narodu, mniej według pisarki zagrożoną poprzez doraźnie utylitarne i przemijające koncepcje polityczne, niż przez niezmienny od stuleci rasizm. W końcu to dzięki niej kiedyś, bardzo dawno temu odkryłam, że ludzkość tak naprawdę stanowi jedno.


Nad wodą wielką i czystą
Przebiegły czarne obłoki;
I woda tonią przejrzystą
Odbiła kształty ich marne.

Adam Mickiewicz

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą…

ks. Jan Twardowski

Lozanna, 16 października 2000 r.

 

okładka okładka

Lozanna przyjęła mnie wilgotną, trochę gniewną, a jednak całkiem ciepłą jesienią. Szczyty francuskich Alp po przeciwnej stronie jeziora nie każdego dnia otrząsały się z mgieł. Ale prawda, że przyjechałam tutaj niespiesznie, w trzydzieści jeden lat od tamtego dawnego, choć w późniejszym życiu niczym nie zachwianego zachwytu. Więc ta wilgoć i mgła były może trochę sprawiedliwe, za karę.

Han Suyin mieszka między starą, na wysokim brzegu jeziora położoną Lozanną a samym nadbrzeżem, w nowoczesnym wieżowcu, zamieszkałym przez rodziny dyplomatów z czterech stron świata. Mieszka razem ze swoim mężem Hindusem, emerytowanym pułkownikiem armii indyjskiej. Okna obszernego mieszkania wychodzą na jezioro i Alpy, i widok stojących rzędem opok zapewne broni trochę przed poczuciem prowizoryczności ludzkiej egzystencji.

Drzwi otworzyła mi szczupła, wysoka i bardzo prosto trzymająca się pani w modnie wypłowiałym, dżinsowym ubraniu, przelotnie tylko przypominającym chiński uniform z czasów przewodniczącego Mao. Bujne, prawie białe włosy znakomicie ostrzyżone na pazia, w kąciku ust papieros king size. Przejmujący wyraz orlej, trochę jakby kamiennej, prawie indiańskiej twarzy; pięknej twarzy. Jednak spojrzała na mnie obojętnie i stwierdziła spokojnie, "A, to pani". Zadeklarowana wcześniej przez telefon chęć do odbycia tej rozmowy była, niestety, moją jedyną rekomendacją.

Z początku nie kleiło nam się wcale, a trochę zdawkowe, rytualne zwroty powitania wciąż przeplatały się z przykrymi dłużyznami milczenia. Po chwili zorientowałam się jednak, że pisarka wcale nie jest obojętna, tyle tylko, że nigdy wcześniej nie rozmawiała ani o swoim życiu, ani o książkach z nikim, kto pochodziłby z Polski. Ale coś wie przecież o naszym kraju, wspominając go w różnych, przeważnie marginalnych, niemniej dość częstych i raczej zaskakujących sytuacjach. W którejś ze swych powieści, z fabułą dotykającą wydarzeń drugiej wojny światowej, nadmienia na przykład, że Polacy jako naród to dla jednych bardzo wymagający, trudni sojusznicy, a znów dla innych bezwzględni i nieprzejednani wrogowie. Jakby pewna doza respektu, pomieszanego jednak z całkiem wyraźną obawą. Czyżby tylko obiegowa, angielska opinia z tamtych czasów? W innej znowu powieści, z fabułą na wskroś zmyśloną i zlokalizowaną w Katmandu, pojawia się raptem francuski konsul nazwiskiem Odrowąż (albo raczej Odrowaz). Wyliczanka podobnych 'poszlak' mogłaby zresztą trwać niemal bez końca.

Po wstępnym przesileniu rozmowa zaczyna jednak nabierać treści i tempa. W jej centrum znajdą się praktycznie takie same problemy, jak i w utworach prozatorskich Han Suyin, tyle, że często przedstawione w większych szczegółach, z niejedną brakującą na piśmie kropką nad 'i'. A więc przede wszystkim kolonializm, rasizm, a przez to emocjonalna niekompatybilność różnych części świata. Na początek pisarka wspomina klimat swojego dzieciństwa i rodzinnego domu.

TERESA KOWALSKA: Proszę mi trochę opowiedzieć o swoim dzieciństwie, zwłaszcza zaś o tym, jak Pani - osoba o mieszanym, euroazjatyckim rodowodzie - ostatecznie postanowiła zostać stuprocentową Chinką.

HAN SUYIN: W Starych Chinach urodzić się Chińczykiem było naprawdę przekleństwem. W chwili przyjścia na świat człowiek w swojej własnej ojczyźnie stawał się niejako automatycznie pariasem. Moja matka była jednak bardzo dzielna. Z miłości wyszła za mąż za Chińczyka, całkowicie wbrew swojej burżuazyjnej rodzinie belgijskiej. W tamtych czasach to było tak samo, jakby chciała poślubić diabła, albo uprawiać nierząd. Ale później przeżyła kilkadziesiąt strasznych lat w Chinach i z czasem utraciła sporo początkowej odwagi. Nie chciała więc, aby jej dzieci czuły się Chińczykami i aby z tego powodu musiały przez całe życie cierpieć. Dla naszego własnego dobra chciała z nas wszystkich zrobić białych. W jaki sposób? Naturalnie poprzez małżeństwa z białymi. Bardzo wcześnie wymyśliła, że wszystkie jej córki powinny wyjść za mąż za Amerykanów i w ten sposób zostać obywatelkami Stanów Zjednoczonych. Tego mocarstwa, które swoim mieszkańcom gwarantowało najwięcej bezpieczeństwa socjalnego na świecie. No, i z dwiema córkami jej się to udało, potulnie wyszły za mąż za Amerykanów, stały się Amerykankami. Ale ja nigdy nie byłam potulna, zaraz więc postanowiłam, że w takim razie prędko muszę zostać stuprocentową Chinką. Przecież nie mogłam pójść na łatwiznę i stać się zwykłą quasi-prostytutką. Miałam wszystkiego trzynaście lat, kiedy podjęłam tę życiową decyzję. Wbrew matce zaczęłam zarabiać korepetycjami, aby zdobyć pieniądze na własne lekcje chińskiego. O to była zresztą wieczna wojna w naszym domu, bowiem matka bardzo nie chciała, abym uczyła się swego ojczystego języka. W późniejszym życiu moja "chińskość" zaczęła mnie też coraz bardziej odgradzać od reszty rodzeństwa, które w ogóle nie znało języka, kultury, ani historii tego kraju, w którym żyło. Do pewnego stopnia utraciliśmy więc platformę wspólnego porozumienia, gdyż ja znacznie głębiej, aniżeli oni, rozumiałam otaczającą nas wszystkich rzeczywistość. I tak już nam zostało na resztę życia.

Moje siostry w Stanach? Nawet jako osoby dorosłe, zawsze skwapliwie unikały najmniejszych wzmianek o swoim na wpół chińskim rodowodzie, po prostu nie przyznawały się do niego przed ludźmi, nie chciały być przez nich za to właśnie poniżane. Pytane o rodziców najczęściej kłamały, mówiły, że ojciec ich był Hiszpanem, czy kimś takim.

W lozańskim domu pisarki  Foto: T. Kowalska
W lozańskim domu pisarki
Foto: T. Kowalska

T.K.: To niezupełnie ich wina, że starały się zacierać za sobą ślady. Według mnie to raczej wina społeczeństwa, które je osaczało i poniekąd popychało do tego kłamstwa.

H.S.: Jasne, że w ich przypadku winne było przede wszystkim społeczeństwo. Większość ludzi na świecie nie toleruje obcych. Ale proszę nie myśleć, że w Azji dzieje się inaczej, czyli lepiej, niż gdzie indziej. W Chinach osoby o mieszanym rasowo rodowodzie, czyli takie, jak ja, były w czasach mojej młodości brutalnie odrzucane przez otoczenie, mówiło się o nich z wielką pogardą 'mieszana krew'. Na pekińskim Uniwersytecie Jenczing, na którym rozpoczynałam swoje studia medyczne, było nas wszystkiego ośmiuset studentów. Spośród tych ośmiuset tylko dwoje Euroazjatów, mój kolega i ja, reszta to stuprocentowi Chińczycy. Z początku byliśmy z powodu naszej 'mieszanej krwi' przez pozostałych całkowicie odrzucani. Kolega nie wytrzymał tego stresu, tej ciągłej pogardy i dlatego wkrótce odebrał sobie życie. Ja wiedziałam, że muszę być twarda, żeby przetrwać. Zaczęłam więc pilnie studiować i uzyskiwać najwyższe oceny. I wie pani, co dalej? Chińczycy naprawdę kochają intelekt. Zaimponowały im moje wysokie oceny, zaimponowało im to, że zostałam na roku prymuską. Po pewnym czasie koleżanki, nawet te najbardziej zagorzałe, co to z początku zupełnie nie akceptowały mojej obecności, zaczęły przynosić mi upominki i składać gratulacje ze słowami: "Taka jesteś zdolna, taka inteligentna, jesteś więc całkiem nasza, jesteś prawdziwą, stuprocentową Chinką". W ten sposób, wyłącznie własnym wysiłkiem umysłowym, udało mi się wreszcie zdobyć wśród nich to, co od zawsze było przeze mnie tak bardzo upragnione, czyli równoprawne miejsce dla siebie.

 

Polskie tłumaczenie Han Suyin autorstwa Teresy Kowalskiej (Hong Kong Branch of the Royal Aiatic Society, oraz Instytut Wydawniczy „Świadectwo” w Bydgoszczy)
Polskie tłumaczenie Han Suyin autorstwa
Teresy Kowalskiej (Hong Kong Branch
of the Royal Aiatic Society, oraz
Instytut Wydawniczy „Świadectwo” w Bydgoszczy)

Pogarda dla Euroazjatów miała jednak przynajmniej częściowe uzasadnienie, i to bezpośrednio związane z kolonializmem. Chińczycy dobrze wiedzieli, jak biali postrzegają ich rasę. Wiedzieli na przykład, że żółte kobiety uważa się wyłącznie za prostytutki, za przedmioty seksualne, względem których nie musi być ani prawdziwych uczuć, ani też żadnych ludzkich zobowiązań. A każdy naród i każda rasa ma przecież swoją własną dumę, której nikomu i za nic w świecie nie wolno zdeptać. My, Euroazjaci, byliśmy więc dla Chińczyków policzkiem wymierzonym ich rasowej dumie, widomym znakiem, że znów któryś z ich współrodaków został seksualnie wykorzystany przez białego. Tak, że ja, 'mieszana krew', dobrze ich pod tym względem rozumiem i dlatego nie odczuwam wobec nich nawet cienia żalu.

Powiem więcej, nawet we współczesnych, wyzwolonych z dawniejszych przesądów Chinach, 'mieszana krew' wciąż jeszcze wzbudza pewne nienajlepsze emocje. A ja sporo jeździłam po współczesnych Chinach, głównie odwiedzając uniwersytety i kierując swoje wykłady do tamtejszych profesorów i młodzieży. Wykładałam nawet na takiej uczelni, która mieści się na obrzeżu pustyni Gobi. No, więc stając przed chińskim audytorium dobrze uważałam, aby nigdy nie urazić godności osobistej słuchaczy. Swoje wystąpienia zawsze rozpoczynałam od uniżonych przeprosin za to, że jestem wprawdzie tylko 'mieszaną krwią' i dlatego może nie do końca mam prawo, ażeby ich wszystkich ex cathedra pouczać, urodziłam się jednak i wychowałam w Chinach, mówię i czuję po chińsku, i dlatego mam nadzieję, że wielkodusznie udzielą mi prawa głosu. A że Chińczycy w głębi serca są rzeczywiście bardzo wielkoduszni, taki wstęp zawsze robił na nich znakomite wrażenie, i już po krótkiej chwili między mną i całym zgromadzonym audytorium zadzierzgała się nić wzajemnego zaufania. Mogłoby jednak być zupełnie inaczej, gdybym nie zrobiła na początku takiego właśnie, wyraźnego wstępu.

T.K.: Pani wciąż wspomina o kolonializmie, podczas gdy Chiny nigdy przecież nie zostały tak naprawdę skolonizowane. Prawdopodobnie były za duże na to, aby jakiekolwiek mocarstwo ówczesnego świata mogło się z nimi uporać i je w całości połknąć.

H.S.: To nieprawda, że Chiny były zbyt duże na to, aby je skolonizować. Indie też były przecież ogromne, a jednak zostały skolonizowane przez nieporównanie mniejsze państwo. Chinami interesowało się aż osiem różnych krajów i każdy z nich uzyskał w nich swoją własną strefę politycznych i ekonomicznych wpływów. Do pełnej kolonizacji nie doszło jednak w Chinach nigdy. Przyczyna jest bardzo prosta. W Indiach z Brytyjczykami kolaborowały elity władzy lokalnej, hinduskiej. Te elity dla swoich osobistych korzyści walnie pomogły Brytyjczykom wpędzić swój własny naród w stan całkowitego zniewolenia. W przeciwieństwie do Indii, elity chińskie nigdy nie posunęły się do aż tak skrajnej kolaboracji.

okładka

Po krótkim namyśle dodaje:

Ale przecież kolonializm zostawił po sobie na świecie nie tylko samo zło, i to też należy dostrzec i docenić. Zostawił również trochę dobrych rzeczy. Na przykład Indiom została w spadku po Anglikach dobra znajomość języka angielskiego, który jest drugim językiem urzędowym Indii. Język angielski bardzo zbliżył Indie ku zachodniemu światu, razem z jego postępem cywilizacyjnym i materialnym. Po prostu, dzięki powszechnej znajomości angielskiego, Indiom znacznie łatwiej absorbować myśl zachodnią, niż jakiemukolwiek innemu rozwijającemu się krajowi postkolonialnemu. Chinom tej akurat cennej szansy bardzo dzisiaj brakuje, dlatego też porozumienie Chin ze światem zachodnim jest pod wieloma względami - i to nie tylko pod względem politycznym - poważnie utrudnione. Ale Chiny też się starają, młodzież chińska bardzo chętnie uczy się języków obcych…

T.K.: Skoro w naszej rozmowie padło wreszcie to trudne słowo "polityka"… W jednej ze swoich książek pisze Pani o ogromnym szoku na wieść o zrzuceniu bomby atomowej na Hiroszimę. O tym, że płakała Pani praktycznie bez przerwy przez dwa tygodnie.

H.S.: Nie tylko na Hiroszimę, ale również na Nagasaki.

T.K.: Tak, na Hiroszimę i na Nagasaki. Czy według Pani użycie przez Amerykanów bomby atomowej akurat na froncie japońskim było manifestacją białego rasizmu?

H.S.: Naturalnie, że tak. Przecież alianci nie tylko na froncie dalekowschodnim, ale również na europejskim mieli w pewnym okresie wojny poważne kłopoty militarne. A jednak w Europie nie użyli tej broni. Dlaczego? Przecież mogli ją wypróbować najpierw w Europie (czyli w Niemczech; przyp. T.K.), zrzucić, a potem czekać i patrzeć, co stanie się dalej. Jednak tego nie uczynili, tylko wybrali Japonię. Perfidnie godząc w ludność cywilną, w mieszkańców dużych miast, w kobiety i dzieci, nie zaś w żadne japońskie obiekty wojskowe. W czasie wojny chińsko-japońskiej Japończycy byli naszymi śmiertelnymi wrogami i okrutnymi oprawcami, a jednak na wieść o zrzuceniu bomb na Hiroszimę i Nagasaki potrafiłam im współczuć, gdyż rozumiałam, dlaczego im właśnie, a nie komu innemu, przypadł taki los. Z chwilą zrzucenia obu tych bomb my, Chińczycy, natychmiast i mimo woli znaleźliśmy się dokładnie po tej samej stronie, co Japonia.

T.K.: Jak w świetle powyższego ocenia Pani fakt, że dziś Ludowa Republika Chińska posiada w swoim arsenale także broń atomową?

H.S.: Uważam, że to naprawdę świetnie, że to z jednej strony coś w rodzaju sprawiedliwości dziejowej, a z drugiej gwarancja pokoju dla całego świata. Dzięki temu dziś żadne mocarstwo, nawet to największe i najsilniejsze, nie odważy się pomiatać Chinami i narzucać im siłą swoich warunków tak, jak to bywało dawniej, w słynnej epoce "dyplomacji kanonierek". Nikomu nie przyjdzie więcej do głowy taki szalony i zbrodniczy pomysł, ażeby zrzucić bombę atomową na Pekin. Wreszcie, dzięki chińskiej broni atomowej, uzyskaliśmy na świecie coś w rodzaju równowagi sił, której nikt, absolutnie nikt, przede wszystkim ze względu na swoje własne bezpieczeństwo, nie zechce zburzyć.

T.K.: Czy nie obawia się Pani, że broń atomowa staje się jednak coraz łatwiej dostępna, z drugiej zaś strony wciąż istnieją na świecie znaczne obszary destabilizacji politycznej, wobec czego tak naprawdę to my nie mamy dzisiaj żadnej gwarancji, że broń ta nigdy nie zostanie użyta? Słowem, czy nie obawia się Pani, że nuklearny arsenał chiński tak naprawdę niczego nam nie gwarantuje?

H.S.: (Śmieje się trochę buńczucznie, trochę arogancko, zaczepnym ruchem po kilkakroć odrzucając do tyłu głowę, ale mimo wszystko jest w tym chyba ukryty jakiś cień bezradnej niepewności. W końcu teoretyzujemy przecież na temat prawdopodobieństwa militarnej konfrontacji dwóch światów, a w mojej Rozmówczyni płynie, zapewne trochę rozszczepiając jej świadomość, 'mieszana krew'). Nie, proszę pani, niczego się nie obawiam, broń atomowa w chińskich rękach, to pierwsza od zarania ludzkości pełna gwarancja pokoju dla świata.

 

* * *

Nasza rozmowa staje się coraz dłuższa i dlatego od czasu do czasu wymaga jakiegoś relaksującego przerywnika. Oglądam więc wiszące na ścianach saloniku rolki z tradycyjnym malarstwem chińskim, w większości wykonane przez znanych artystów. Czarno-białe pejzaże z zaroślem bambusowym na pierwszym planie, malowane pewnymi, szerokimi uderzeniami pędzla o papier. Jest tu też artystyczna kaligrafia. Obok drzwi dostrzegam sporej wielkości ideogram i pytam Gospodynię, co on oznacza. Jest to znak "u", co po chińsku znaczy "nic", albo "nicość". "U" jest w istocie bardzo starą, mandaryńską dewizą, stwierdzeniem, że poza swym obowiązkiem głoszenia prawdy mędrzec konfucjański absolutnie wszystko na świecie - także pieniądze i zaszczyty - uważa za marność. Obowiązkiem prawdziwego mędrca było głoszenie nauki za wszelką cenę, nawet tej najbardziej niepopularnej i dlatego niechętnie słuchanej przez możnych. Prawdziwy mędrzec nie cofał się nawet przed najgorszym, nawet przed tym, że za głoszenie niewygodnej nauki cesarz mógł go łatwo skrócić o głowę. W zderzeniu z tą nauką samo życie mędrca traciło wartość, również stawało się tylko "u". Han Suyin bardzo chętnie objaśnia, a ja z zapałem, w milczeniu, uczę się. Potem pijemy zieloną herbatę. Potem Gospodyni częstuje sherry, typowo brytyjskim, damskim drinkiem. Wreszcie zaczynamy rozmawiać na nieco inne, jak gdyby jednak trochę łatwiejsze tematy.

 

* * *

T.K.: Czy mogłaby Pani zdradzić swoje literackie preferencje, jeśli idzie o literaturę zachodnią? Czy może Pani wymienić swoich ulubionych, zachodnich pisarzy?

H.S.: (Przekornie) Mogłabym wymienić jedynie tych, których nie lubię, ale tych akurat pani nie wymienię. Dużo w życiu czytałam literatury angielskiej i francuskiej. Nie lubię na przykład francuskiej poezji, dla mnie jest taka akademicka, sztywna, a przez to sztuczna. Uważam, że angielska poezja jest nieporównanie lepsza od francuskiej.

T.K.: Co w takim razie sądzi Pani o poezji japońskiej? Na Zachodzie od lat modne są wiersze haiku. Ceni się w nich przede wszystkim ich zwięzłość, a także zaskakująco prosty sposób obrazowania. To mistrzowskie przekładanie refleksji filozoficznej na wizualne stop-klatki, na poetyckie migawki z najpowszedniejszej codzienności.

H.S.: Nie lubię poezji japońskiej, nie lubię haiku. Te niby skondensowane myśli, które tak bardzo zachwycają Zachód, to najczęściej zwykłe zapożyczenia z klasycznej poezji chińskiej, często kompilacje kilku różnych pomysłów. Według Chińczyków wierszom haiku po prostu brakuje oryginalności. Wobec poezji japońskiej poezja chińska to istny kosmos, istny bezmiar, każdy człowiek może w niej odnaleźć coś dla siebie. Mnie osobiście najbardziej odpowiada chińska poezja z siódmego wieku.

T.K.: (Upewniam się.) Czy po Chrystusie?

H.S.: (Śmieje się, wyraźnie ucieszona tym moim zagubieniem w starożytności chińskiej tradycji kulturalnej.) Tak, po Chrystusie, ja po prostu uwielbiam chińską poezję, mającą tysiąc trzysta lat.

T.K.: Jest Pani mistrzynią w wymyślaniu tytułów dla swoich książek. Wszystkie są bardzo zwięzłe, a zarazem metaforyczne i poetyckie. Czy Pani przykłada jakąś szczególną wagę do tych tytułów? Czy może zaczyna Pani pisać książkę od wymyślenia właściwego tytułu?

H.S.: Skądże znowu! Tytuły są zawsze przypadkowe, coś mi się przypomni, z czymś innym skojarzy i tytuł gotowy. Na przykład książka "Wind in my Sleeve" (pol. "Wiatr w mym rękawie"). Wie pani, w dawnych czasach urzędnicy cesarscy nosili szaty o wyjątkowo szerokich rękawach. Te szaty były specjalnie tak szyte, ażeby urzędnik mógł sobie chować w rękawach łapówki. Któremuś z moich krewnych zarzucono kiedyś korupcję, branie łapówek. Stanął więc przed obwiniającymi i na swoją obronę tak powiada: "Spójrzcie tylko na moje rękawy, widzicie przecież, że są puste. Tylko wiatr mam w rękawach". W chińskiej frazeologii wiatr w rękawie jest synonimem uczciwości.

T.K.: (Na koniec zostawiam najbardziej mnie intrygujące pytania o to, jak dziś, z perspektywy swoich osiemdziesięciu trzech lat, Pisarka postrzega własne powołanie i własne osiągnięcia pisarskie. Na wszelki wypadek zaczynam raczej ostrożnie). Jak to się stało, że zaczęła Pani w życiu tworzyć?

H.S.: (Dziwny, trochę kamienny uśmiech). Naprawdę, czy ja coś kiedykolwiek w życiu stworzyłam? Co takiego, proszę mi łaskawie przypomnieć, bo nie pamiętam.

T.K.: (Kokieteria, czy ochota na małą, odprężającą grę słowną? Ale chyba ani jedno, ani drugie. Gdzieś kiedyś napisała, że nie znosi rozmawiać o swojej sztuce, nie znosi wgłębiać się w żadne warsztatowe szczegóły. Może więc broni się teraz przed rozwijaniem podobnego wątku). Owszem, stworzyła Pani ponad dwadzieścia znakomitych dzieł prozatorskich.

H.S.: Coś podobnego, dotychczas nie miałam o tym najmniejszego pojęcia.

T.K.: Więc zapytam raz jeszcze, ale może trochę inaczej. Jak to się stało, że zaczęła Pani w życiu pisać książki?

H.S.: To bardzo proste, dlatego, że bardzo wcześnie nauczyłam się pisać na maszynie. Moja matka nawet nie chciała słuchać o tym, żebym ja cokolwiek w życiu studiowała i kiedy miałam czternaście lat, posłała mnie na kurs maszynopisania. Chciała, abym została sekretarką w jakiejś firmie, najlepiej w białej, w jej wydaniu to był absolutny szczyt aspiracji względem mojej osoby.

T.K.: Dobrze, ale między umiejętnością pisania na maszynie a staniem się artystą jest długa droga, a najczęściej raczej nieprzekraczalna przepaść.

H.S.: (Trochę zniecierpliwiona) To pani tak sądzi, że ja jestem artystką. A ja naprawdę nie jestem ani artystką, ani dentystką, ani żadnym innym indywiduum, któremu możnaby tak zwyczajnie przykleić jakąś określoną etykietę i kwita. Ja jestem SOBĄ! (Na moment podnosi głos, ale prawie natychmiast uspokaja się znowu) Przez wiele lat pracowałam jako lekarka, dzień w dzień, od siódmej rano do siódmej wieczorem. Na zabawę z maszynopisaniem zostawała mi cała reszta czasu. Mogłam albo pisać po nocach, albo wstawać o piątej rano i pisać do siódmej. Ale ja to robiłam głównie dla własnej przyjemności, nigdy nie z myślą o wydawcy, albo o czytelniku. Kiedy zaniosłam do wydawcy (Jonathan Cape, jeden z najbardziej znanych i prestiżowych wydawców londyńskich XX w. - przyp. T.K.) swoją pierwszą książkę, to przede wszystkim zastrzegłam, że nie chcę żadnego honorarium, nie chcę żadnych pieniędzy. A jeśli uzna mój maszynopis za niewiele warty, to może go sobie spokojnie wrzucić do kosza, bo o krytykę literacką zupełnie nie dbam. Wydawca o mały włos nie zemdlał, nigdy przedtem nie spotkał takiego literackiego debiutanta, jak ja. Potem zaczął się głośno śmiać i tłumaczyć, że nikt nie może wydać książki, nie inkasując za nią honorarium, bo w taki sposób wydawca stałby się wyzyskiwaczem, czego z kolei zabrania prawo. Za tydzień dostałam pocztą swój pierwszy kontrakt. (Pisarka śmieje się, wypowiadając te słowa, w ogóle dość łatwo śmieje się w czasie tej naszej bardzo długiej rozmowy. Słuchając jej śmiechu staram się szczelnie kryć własny smutek, gdyż czuję w nim, albo może tylko tak mi się wydaje, echo szyderstwa względem wszystkich i wszystkiego, o co tylko otarła się w świecie, zapewne zresztą głównie w tym zachodnim).

T.K.: (Czuję, że Pisarka jest teraz piekielnie serio i że za całym jej wywodem znów kryje się mandaryńska dewiza, dana ideogramem "u". Nie chcę być zbyt wścibska, lecz z drugiej strony bardzo chciałabym wiedzieć). Czy Pani ogromny dystans względem wszystkiego, co wiąże się z Pani karierą pisarską, z procedurami wydawniczymi, z odbiorem Pani dzieł przez czytającą publiczność, wynika w jakiś sposób z faktu, iż czuje się Pani przede wszystkim chińską intelektualistką?

H.S.: Naturalnie, że tak. Tego, czy ktoś jest, czy też nie jest chińskim intelektualistą, nie można sobie ot, tak, zwyczajnie wybrać. Człowiek po prostu przychodzi na świat w takiej, a nie innej rodzinie i potem przez całe życie winien dokładać największych starań, aby jak najlepiej sprostać swemu urodzeniu, swemu po przodkach odziedziczonemu obowiązkowi. I ma to czynić ze skrajnym poświęceniem, bez oglądania się na doraźny poklask, czy materialny zysk.

Iluminacja. Raptem czuję, jak gwałtownie zaczynają porządkować się moje myśli. Chińska pisarka, która wcale nie jest dumna z tego, że jest twórczynią aż tak wybitną, nawet jakby nie do końca świadoma, że jest artystką. Gdyż żadne z tych zachodnich, wąskich zaszeregowań nie w pełni oddaje to, za kogo ona sama uważa się naprawdę, za dziedziczkę mandaryńskich tradycji, z racji swego pochodzenia niejako naturalnie obarczoną przez los brzemieniem odpowiedzialności i obowiązku. Świadomie unikająca poklasku, który mógłby jedynie ująć wartości spełnianej przez nią posłudze względem własnej nacji. Mówiąca światu, głównie temu zachodniemu światu to, co uważa za potrzebne i właściwe do powiedzenia. Mówiąca to, czego zachodni świat wcale nie chce tak całkiem i do końca wysłuchać. Chińska intelektualistka, której celem nadrzędnym stało się przypominanie nam wszystkim, że ludzkość stanowi jedno, chińska patriotka, upominająca się o równouprawnienie swojej rasy.

Wychodzę z jej mieszkania o pierwszym zmierzchu. Po francuskiej stronie jeziora zapalają się światła. Odprowadza mnie daleko, aż na sam chodnik, zapewne zgodnie z wyszukaną, chińską etykietą. W końcu odwraca się i odchodzi, a ja zostaję i patrzę. Wysoka, smukła, dziewczęca, osiemdziesięcioletnia i ze swoim elitarnym powołaniem całkiem samotna. I ja, od trzydziestu lat idąca jej tropem, wpółświadomie, albo nawet całkiem na oślep, ale za to wytrwale. Mocno ściskam zęby i przełykam, i na ułamek sekundy ulegam nawet złudzeniu, że właśnie odkryłam, co to takiego ten mandaryński stoicyzm. A potem jeszcze myślę, że trzeba dalej tłumaczyć jej teksty na mój prowincjonalny, ojczysty język. Musi w tym przecież być jakiś sens, skoro te teksty od zupełnego początku same mnie sobie suwerennie wybrały, nie zaś odwrotnie.

STRONA INTERNETOWA POŚWIĘCONA HAN SUYIN University of Minnesota (USA), w opr. Tereesy Kowalskiej: http://voices.cla.umn.edu/authors/hansuyin.html