Rozmowa z prof. zw. dr hab. Ireną Bajerową, doktorem honoris causa UŚ

Warto być niepokorną

Co powinno cechować nauczyciela akademickiego? Przede wszystkim duże poczucie odpowiedzialności, gdyż on jest minimalnie kierowany i kontrolowany, sam musi decydować w wielu sytuacjach i problemach czy to naukowych, czy dydaktycznych. Nadto winien to być niepoprawny optymista, gdyż nasza praca (zwłaszcza humanistyczna) najczęściej nie przynosi wymiernych i dokładnie sprawdzalnych wyników i wciąż trzeba wierzyć, że choć odrobinę rozświetliło się badaną tajemnicę, że cośkolwiek pomogliśmy naszym słuchaczom w rozpoznawaniu świata, zwłaszcza człowieka.

 

prof. zw. dr hab. Irena Bajerowa prof. zw. dr hab. Irena Bajerowa

 

- Doktor honoris causa Uniwersytetu Śląskiego, profesor zwyczajny, autorka prawie 200 prac naukowych na temat historii, kultury, odmian języka polskiego, członek towarzystw naukowych, prorektor Uniwersytetu Śląskiego, twórczyni polonistycznego ośrodka językoznawczego w Uniwersytecie Śląskim, wykładowca m.in. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Uniwersytetu Śląskiego; uhonorowany odznaczeniami podporucznik Armii Krajowej, współzałożycielka "Solidarności" na śląskiej polonistyce, osoba internowana w czasie stanu wojennego; matka Renaty i Jerzego, babcia, córka prof. Zenona Klemensiewicza, żona więzionego przez władzę ludową oficera Armii Krajowej, koleżanka z czasów studiów Karola Wojtyły, krakowianka, Polka - to tylko część tego, co można powiedzieć o pani profesor. Co łączy te wszystkie "role"? Czy pani dziś z perspektywy lat układa swoją własną ich hierarchię?

- Nie wszystkie role da się ze sobą ściśle połączyć, bo jedne role sama wybrałam, inne - los mi narzucił. Ale w każdej z tych "ról" szukałam czegoś pozytywnego i - rzeczywiście - każda z nich przynosiła jakieś radości, a nawet satysfakcję. Choć były takie, które trudno było "grać". Ale usiłowałam sprostać wymaganiom, próbowałam nie rezygnować, choć nie zawsze mi się to udawało.

Hierarchia "ról" zależy od kryterium i różne tu można kryteria dobierać, nie wiem, które pani ma na myśli. Ktoś powie: "ważność", ale jak to ocenić tę ważność? Wielkością zasięgu czasowego? Społecznego? Emocjonalnego? Więc na przykład z uwagi na zasięg czasowy, to najdłużej jestem "córką Z. Klemensiewicza", bo od urodzenia do dziś, skoro sprawy mojego ojca w różny sposób mnie wciąż dosięgają. A społecznie? Chyba najszersza, najowocniejsza jest moja rola jako naukowca. Emocje? To są krótsze, ale bardziej poruszające całą osobowość role żołnierza, opozycjonistki, ale też (czasem to są chwile tylko) role partnerki, matki, babci...

Z hierarchią ról bywa kłopot. Lubię pracować na różnych polach, czyli grać różne role. To jest interesujące, takie życie jest bogate, ale niestety nieraz dochodzi do kolizji ról. I trzeba wybierać, a wtedy decydują doraźne warunki, moc danego zobowiązania, moc zagrożeń związanych z daną sytuacją itp. Są tu i błahe niby problemy (czytać bajeczki choremu dziecku czy pisać swój artykuł) i wręcz dramatyczne (iść w czasie ostrzału miasta na umówione spotkanie łączności czy zostać w domu z rodzicami, drżącymi o los narażającej się córki)... Ale trudnych wyborów nikomu życie nie szczędzi.

- W swoich pracach opisuje pani ewolucję języka polskiego. Dlaczego, a może po co, język się zmienia?

- Dobrze, że pani w pytaniu wymieniła i "dlaczego", i "po co", bo oba te punkty widzenia są ważne - i przyczyny, i cele.

Wszystkich przyczyn i celów jeszcze nie znamy, ale ogólnie możemy je określić. Język się zmienia z dwóch ogólnych powodów, po pierwsze człowiek doskonali wszystkie swoje narzędzia, a język jest narzędziem komunikacji, więc podlega tej tendencji, po drugie zmieniają się warunki i różne okoliczności, przedmioty komunikacji, więc język do tych zmian musi się dostosować.

Już z tych sformułowań wynika cel zmian: język podlega ewolucji, aby lepiej nam służyć. To "lepiej" trzeba rozumieć bardzo szeroko, bo w grę może wchodzić i na przykład usuwanie niepotrzebnych obciążeń (np. różne tzw. wyjątki), i tworzenie nowych wyrazów dla nowych pojęć i obiektów, i wyszukiwanie nowych środków językowych dla uwydatnienia emocji czy odświeżenia znaczenia.

Przyznam się pani, że w historii języka te przyczyny i cele ewolucji najbardziej mnie interesują. Nie mogę się zgodzić ze stanowiskiem Brucknera, który te zmiany uważał za jakieś kaprysy i grymasy języka. Każda zmiana ma jakiś sens, choć może on być ukryty, trudno rozpoznawalny. I szukamy tego sensu. Możemy się pomylić w naszym odkryciu danego sensu, ale i cała humanistyka polega na trudnym i niepewnym wykrywaniu ukrytych sensów ludzkiego myślenia i odczuwania.

- A co to znaczy: "mówić pięknym językiem"? Czy język może być "etyczny" lub "nieetyczny"?

- Porusza pani dwie sprawy. Pierwsza to - piękny język. Mówiłam o tym w wykładzie 4 grudnia (podczas ceremonii wręczania prof. Irenie Bajerowej tytułu doktora honoris causa UŚ - przyp. A. N.) i niczego dziś nie potrafię dodać. Mówiłam, że w ogóle temat piękna to temat szeroki i kontrowersyjny, bo piękno jest bardzo różnie odczuwane i rozumiane. Goethe wyliczył aż 40 różnych cech pięknego języka, na przykład trafność, bogactwo, żywość, ale i delikatność, umiar, czystość, a także cechy trudne do analizowania, jak urok, czar, wdzięk... Myślę, że najważniejsza jest harmonia różnych właściwości, harmonia treści i formy, zgodność z sytuacją i aktualnym przeznaczeniem tekstu.

Drugi problem - język etyczny i nieetyczny. Każde ludzkie działanie może być zgodne lub nie z zasadami etyki, więc i działalność językową można tak oceniać. Takim jaskrawym przykładem nieetycznego języka była totalitarna nowomowa i zgodzono się co do jej oceny. Zgodzono się, że język może być nieetyczny, jeżeli manipuluje odbiorcą, czyli podstępnie, za pomocą fałszowania rzeczywistości narzuca odbiorcy nieprawdziwe sądy i skłania go do określonego działania. Ale tu nie chodzi o zwykłe kłamstwo, tylko o takie operacje formami języka, że niepostrzeżenie zmieniają swą funkcję w systemie, na przykład zmieniają znaczenie.

Taki nieetyczny język jest stosowany nie tylko w totalitaryzmie - tam został rozpoznany i zbadany, bo go jaskrawo nadużywano, ale w praktyce spotkać go można wszędzie - w polityce społeczeństwa demokratycznego, w reklamie, także w kontaktach prywatnych.

Jeszcze inaczej język może być w niezgodzie z etyką - to są wulgaryzmy, które bolą odbiorców, niszczą przyjemną atmosferę życia społecznego.

- Dla nas, pani wychowanków, uosabia pani wzór profesora uniwersytetu. Czy pani miała swoje "wzory"? Co powinno cechować wykładowcę akademickiego, naukowca?

- Proszę pani, każdy człowiek ma pewne zalety, które są jakby składnikami "wzoru", trzeba tylko je zauważyć i ocenić - co ważne - z perspektywy czasu. Ja jestem jeszcze zbyt blisko was, byście mogli mnie właściwie ocenić, to się dopiero okaże... A co do moich "wzorów". Takim wzorem dydaktyki był mój Ojciec, który wspaniale prowadził zajęcia, ćwiczenia czy wykłady. A znów profesor Nitsch imponował mi szybkością myślenia i wielkim emocjonalnym zaangażowaniem w wykładaną problematykę. A taka widoczna emocja udziela się słuchaczom i zachęca do studiowania. Ale - widzi pani - te dodatnie właściwości nauczania Nitscha zauważyłam dopiero po wielu latach; zrazu jego dydaktyka wydawała mi się zaprzeczeniem wszelkich walorów profesora-wykładowcy.

A co powinno cechować nauczyciela akademickiego? Przede wszystkim duże poczucie odpowiedzialności, gdyż on jest minimalnie kierowany i kontrolowany, sam musi decydować w wielu sytuacjach i problemach czy to naukowych, czy dydaktycznych. Nadto winien to być niepoprawny optymista, gdyż nasza praca (zwłaszcza humanistyczna) najczęściej nie przynosi wymiernych i dokładnie sprawdzalnych wyników i wciąż trzeba wierzyć, że choć odrobinę rozświetliło się badaną tajemnicę, że cośkolwiek pomogliśmy naszym słuchaczom w rozpoznawaniu świata, zwłaszcza człowieka.

To są te cechy szczególnie w naszym zawodzie potrzebne. Pomijam te oczywiste, jak rzetelność, cierpliwość... no, może jeszcze tu ważny jest szacunek dla młodszych, pokora i krytycyzm ale i odwaga w obronie własnych słusznych racji.

- Kim są "Basia", "Cesia", "Elżbieta Jarocka"? Czy prorektor Uniwersytetu Śląskiego coś z nimi łączyło?

- Basia, Cesia, Elżbieta Jarocka (pseudonimy konspiracyjne prof. Ireny Bajerowej w czasie II wojny - przyp. A. N.) to była młoda dziewczyna wychowana (od dziecka) na literaturze sławiącej walkę o wolność i realizująca marzenia o udziale w czymś równie wielkim, historycznym, powiedzmy szczerze - romantycznym. Takie było moje pokolenie, urodzone tuż po I wojnie, bezpośrednio stykające się z tradycjami lat niewoli, jeszcze spotykające na ulicach powstańców styczniowych w charakterystycznych granatowych mundurach. Jeszcze znajdujące w szufladach rodziców odznaki z 1920 roku lub walk legionowych.

Co łączyło tę dziewczynę z solidarnościową panią prorektor? Chyba właśnie ta "solidarnościowość", bo przecież "Solidarność" była ruchem wolnościowym swoiście powtarzającym zrywy dawnych powstań. Więc "Basia" po prostu zapisała się do kolejnego "powstania", a w konsekwencji wybrano ją prorektorem i przez parę miesięcy próbowała realizować odnowę życia uniwersyteckiego.

- Służba ojczyźnie i dochowanie wierności ideałom przynosiły w pani życiu także przykre konsekwencje? Czy warto być niepokorną?

- Wie pani, ja nie lubię traktować spraw w kategorii "warto" - "nie warto". Chodzi tu o to, czy "trzeba", czy "nie trzeba".

Czy "trzeba" być niepokorną w danej sprawie to się czuje, rozważa i decyduje. I czasem czuje się, że jeśli nie będę niepokorna, to się będę tego wstydzić, może do końca życia. W pewnym wieku człowiek zaczyna robić bilans, sumuje, ocenia i co wtedy?

Można więc - skoro tak pani sformułowała pytanie - można powiedzieć, że warto być niepokorną, aby później nie żałować, że się po prostu stchórzyło.

- Kraków i Katowice - dwa główne miejsca pani życia, pracy. Czy to ta sama i taka sama Polska?

- Chyba obecnie to jest ta sama Polska, ale z pewnością nie taka sama. To zresztą nic dziwnego - te różnice regionalne wszędzie dają się odczuwać, bo dzieje każdego regionu są inne, a z tego wynikają różnice w tradycjach, w mentalności, w ocenie faktów, nawet w temperamencie mieszkańców. A historia Krakowa i Katowic była tak odmienna, że różnice muszą być.

Nie wiem, jak teraz to wygląda, bo już rzadko bywam u was, ale pamiętam czas, gdy tu pracowałam - druga połowa ubiegłego wieku. Różnice dotyczyły przede wszystkim... jak by to nazwać.... atmosfery życia codziennego.

Krakowianin, gdy wyjdzie w miasto, od razu dotykany jest przez historię i kulturę, zwłaszcza naukę, bo co ulica to albo starodawny kościół czy pałac, albo jakaś akademia czy uniwersytet. To musi wpływać na świadomość, na hierarchię wartości. W Katowicach brak tego nasycenia historią, placówki kulturalne nie są wyeksponowane w centrum (z wyjątkiem teatru), uniwersytet powstał stosunkowo niedawno. Najlepiej widoczne są wieże wyciągów kopalni, piece hutnicze.

Ta inna hierarchia wartości spowodowała, że Kraków bardziej dystansował się od czerwonej ideologii, nawet nią pogardzał, toteż nacisk komunistyczny w Krakowie był dużo słabszy niż na Śląsku, gdzie rola PZPR była nieporównanie większa. Opór tu był milczący, nie czuło się go, choć - prawdę mówiąc - z jakąś widoczną powszechniejszą aprobatą też się nie spotkałam. Dopiero wybuch "Solidarności" ujawnił niezadowolenie tutejszych ludzi i ich tendencje do innego, samodzielnego urządzania życia społecznego.

Rozmawiałam na ten temat z kolegami. Twierdzili, że ta uprzednia bierność Ślązaków wynikała z ich pragmatyczności. Właśnie! Tu górą była aktualna pragmatyka, a w Krakowie - tradycja, kultura, historia, która tu nie ma dużego wpływu na kształtowanie świadomości społecznej. To Uniwersytet powinien nadrobić.

- Kiedy słyszy pani "Uniwersytet Śląski" - myśli pani o...

- O ludziach Uniwersytetu przede wszystkim, przecież pracowałam tu z tylu ciekawymi i wartościowymi osobami. I nie tylko pracowałam, ale też towarzysko rozmawiałam, dyskutowałam, a nawet po prostu razem żyłam, gdy mieszkałam w domu uniwersyteckim na Tysiącleciu lub nocowałam u kogoś, zaproszona w związku z wieczorną imprezą. Wspominam na przykład przemiłe kolędowania u państwa Chełkowskich, oglądanie telewizyjnego "Wielopola" u państwa Zabierowskich na "Tysiącleciu", wspominam nocowania u państwa Nowaków w Sosnowcu, u pań Kowalskich w Czeladzi, u Krysi Urban w Katowicach. Ileż wspomnień!

Bywało trudno, ale ciekawie. Strajki komunikacji, strajki studenckie, prelekcje w różnych parafiach mające budzić samodzielne myślenie i opór, cały ciężki okres 81/82. Smutne pożegnania, z niektórymi - na zawsze. Trudne decyzje, czasem ktoś zawiódł. Czasem ja zawiodłam.

Kiedy słyszę "Uniwersytet Śląski", myślę też nieraz o niesprawiedliwym epitecie "czerwony uniwersytet", na szczęście dziś już zapomnianym. Jaki on był "czerwony", ujawniła zima 81/82, kiedy władze uderzyły go tak mocno, jak żadną inną uczelnię w Polsce. Czy takie represje by stosowały, gdyby istotnie był "czerwony"?

Gdy słyszę "Uniwersytet Śląski", myślę z satysfakcją, że byłam przy jego narodzinach i teraz mogę cieszyć jego wzrostem i rosnącym znaczeniem.

ROZMAWIAŁA

ALEKSANDRA NIEWIARA

 

Autorzy: Aleksandra Niewiara, foto: Agnieszka Sikora