Z CYWILIZACYJNĄ MISJĄ

Okoliczności zmusiły mnie ostatnio do przeczytania kilku książek z rodzaju political fiction. Nie pozostało to bez wpływu na moją psychikę. Wietrzę wszędzie: spiski, knowania i manipulacje. Nim wieczorem zdołam poukładać te polityczne puzzle w jakąś logiczną całość, to rano już prasa dorzuca nowy element do tej układanki i wszystko muszę zaczynać od nowa. Obecnie jestem na etapie uwiarygodniania śmiałej teorii spiskowej, opartej na dość ryzykownej konstatacji, z której wynika, iż jest tylko jeden Kaczyński. Który? Tego jeszcze nie wiem. Zwróćcie jednak państwo uwagę: przed, podczas i po wyborach pokazywał się tylko Lech. Jarosława nie mogli wytropić najbardziej wścibscy dziennikarze. Zapadł się pod ziemię, co jak na polityka, który zgarnął całą pulę było zachowaniem delikatnie mówiąc dziwnym. Teraz (a jest połowa stycznia) nigdzie nie uświadczysz Lecha, natomiast Jarosław wprost wylewa się z telewizora i jak wkładka reklamowa wypada (jak wypada to już inna sprawa) z każdej niemal gazety. Oczywiście biorę pod uwagę i to, że społeczeństwo zostało Kaczyńskimi nasycone, i teraz, by uchronić je przed objawami typowymi dla przesytu organizmu, postanowiono nam Kaczyńskich dawkować. Niczym stary pies gończy podjąłem już trop, i zawyłem wprost z zachwytu, gdy przeczytałem wywiad z Jarosławem (chociaż, kto to wie, czy na pewno z nim?) Kaczyńskim, opublikowany w tygodniku "Newsweek" (15.01.06). Szczególnie ujął mnie ten fragment, gdzie prezes PiS wyrażając troskę o przyszłość naszej cywilizacji zakłada wprowadzenie pewnej formy cenzury obyczajowej. Pomyślałem, że skoro z naszą cywilizacją jest aż tak źle, że aż larum grają, to muszę porzucić płoche tekściki i wspomóc tę misję ratunkową. Któż by nie chciał wygłosić takiej kwestii: - Panie prezesie! Melduję wykonanie zadania. Cywilizacja uratowana.

Miejscem najbardziej odpowiednim do przeprowadzenia obserwacji nadciągającego kryzysu cywilizacji wydał mi się katowicki dworzec PKP. Z góry zaznaczam: nie są to badania łatwe. Po pierwsze: wszechobecny fetor potwierdza wcześniejsze podejrzenia, że oto znaleźliśmy się u źródeł rozkładu. Po drugie: spadek temperatury na zewnątrz uczynił z dworca, wojewódzkie centrum przetrwania dla wszystkich bezdomnych lub bezrobotnych bezgotówkowców. Oni to właśnie traktowali mnie jako chodzącą reklamę "Caritasu", co jest zresztą zasłużoną karą za mój wygląd, gdyż nawet bez sobolowej pelisy i hawańskiego cygara wyglądam jak spasiony na ludzkiej krzywdzie posiadacz 1 i ½ etatu. Pozbawiony wszelakiego bilonu, schroniłem się w dworcowej księgarence, by z bezpiecznej odległości kontynuować mój problem badawczy. Tam właśnie znalazłem książkę, która w całej rozciągłości potwierdza obawy Jarosława Kaczyńskiego. Książka ta nosi tytuł "Da Vinci w Ameryce" i jest wydawniczym ewenementem. O tym, że wydaje się książki o książkach wiedzą wszyscy, a wielu żyje nawet nieźle z tego procederu. Ale po raz pierwszy spotkałem się z książką traktującą o książce, która nie została jeszcze napisana! Można by całą sprawę zbyć pogardliwym - dla takich merkantylnych sztuczek - prychnięciem. Rzecz jednak dotyczy autora siejącego zamęt w głowach młodzieży, słynnego ateusza, bezbożnego Dana Browna. Jego "Kod Leonarda da Vinci" w podstępny sposób zachwiał jedynymi słusznymi, a przez to (jak uważa pewien minister) uniwersalnymi wartościami. I jak tu teraz w ich obronie publicznie piętnować, palić czy nawet zatapiać (niczym Platformę) coś, czego jeszcze nie ma? To policzek wymierzony naszym hunwejbinom. Całe szczęście, że ma powstać Narodowy Instytut Wychowania - oni z pewnością już coś wymyślą. Na razie jednak, kierując się ojcowskimi napomnieniami wiceministra edukacji Stanisława Sławińskiego - o konieczności wychowywania w posłuszeństwie - zabrałem się do przeszukiwania pokoju dorastającej córki. Córka akurat wychowuje mnie z żoną w posłuszeństwie, i dlatego nie lubi jak się grzebie w jej rzeczach. I cóż tam znalazłem? Ano właśnie ślady diabelskiego pomiotu w postaci książki tego gada Dana Browna "Zwodniczy punkt". Ooo..., wielce zwodnicza to rzecz, którą z prawdziwym obrzydzeniem (z zachowaniem wszelkich rygorów zawartych w poradniku "Domowy egzorcysta" ) przeczytałem po dwakroć. Niejedna niewinna duszyczka potraktowałaby owo "dzieło" jak zwykły polityczny kryminał. Ja jednak niesiony falą niepokoju o ginącą cywilizację, wyczułem, że gdzieś czai się zło. Oto na stronie 518 czytamy: "Sexton (pierwsze plugastwo: sex i ton; czyli człowiek, którego życiu sex nadaje ton. Tfu, tfu....przyp. mój) drżał, przenosząc na nią spojrzenie. Była to reporterka w kaszmirowym płaszczu i moherowym (podkr. moje) berecie.(...) Zobaczył jej twarz i krew w jego żyłach przemieniła się w lód". Oto, jakimi wyrafinowanymi środkami wypacza się niedojrzałe umysły, by sprowokować nienawiść do tego, co piękne, a na dodatek trendy.

Rys. Marek Rojek

Dlatego apeluję do ministra edukacji Michała Seweryńskiego, by wydawców tego typu wywrotowej makulatury zobowiązać do zamieszczania ostrzegawczej obwoluty z taka np. informacją: "Czytanie poważnie szkodzi Tobie i osobom w Twoim otoczeniu", albo: "Zaprzestanie czytania zmniejsza ryzyko groźnych chorób", czy nawet: "Czytanie silnie uzależnia - nie zaczynaj czytać". Z pomysłu tego powinna również skorzystać Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Zmusić nadawców by nie mamili telewidzów jakimiś malutkimi trójkącikami, które łatwo może przysłonić róg koronkowej serwety okrywającej odbiornik w celu estetycznym. Niech ekran przekreśla -na czas trwania podejrzanych moralnie programów- pulsujący napis: "Oglądający umierają młodziej", czy nawet: "Oglądanie zamyka naczynia krwionośne i jest przyczyną zawałów serca i udarów mózgu".

W "Gazecie Wyborczej" (28.12.05) - jak ktoś chce może sobie dopisać: tfu, tfu...- ukazał się niezwykle groźny artykuł reżysera Piotra Łazarkiewicza: "Krótki film o telewizji". Ostrzegam przed nim, gdyż autor pod przenicowanym płaszczykiem pochlebstw chce ubić swój partykularny interesik. Wprawdzie słusznie zauważa, że "...PiS w programie wyborczym przedstawił doskonale przygotowana koncepcję kultury, opartą na prawdziwych konsultacjach ze środowiskiem...". Ale wszystko to mydlenie oczu. Za chwilę bowiem dorzuca: "Telewizja publiczna - ze strachu, że Kaczyńscy ją zjedzą - sama sobie może poobcinać skrzydła (...). Prezesi, Dyrektorzy i inni Ważni dziś, czyli za chwilę Byli: Nie kombinujcie. Jak Kaczyńscy będą chcieli was zjeść, to - niezależnie od tego, co robicie teraz - i tak Was zjedzą". Do czegóż to nawołuje Piotr Łazarkiewicz? Ano do zaniku - tak cenionej przez każdą władzę - autocenzury. A dlaczegóż to prominentni szefowie TV nie mieliby się bać? A niech się boją! Niech tną, wycinają, chlastają...Niech drżą przed władzą wybraną z woli narodu.

Przed wielu laty Melchior Wańkowicz opisał taką oto historyjkę: "Kiedy Mikołaj I przyjechał do Kijowa, jeden z oczekujących na audiencję gubernatorów narobił w portki. W czasie zamieszania ukazał się we drzwiach cesarz, a dowiedziawszy się, co zaszło, pochwalił gubernatora za wielkopoddańcze uczucie strachu". Niewykluczone, że na taką pochwałę zasłuży sobie niebawem i u nas wielu urzędników. I tak to fetor może dla władzy oznaczać triumf cywilizacji.

Jerzy Parzniewski

Autorzy: Jerzy Parzniewski, Rys. Marek Rojek
Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania
Bez przypisówKronika UŚNiesklasyfikowaneOgłoszeniaStopnie i tytuły naukoweW sosie własnymWydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego
Zobacz stronę wydania...