Przyjaciel Waszyngton

Dochodziła szósta po południu. Niebo było zamglone, ale nie mleczno-białe, tylko takie brudno-szare. Nie sprawiało przyjemnego wrażenia. Wjechaliśmy na most i zaczęliśmy podążać w niekończącym się rządku innych pojazdów. Nagle w oddali zamajaczyły szczyty budynków. Panorama znana z filmów, gazetowych zdjęć i kiczowatych foto-tapet. Manhattan.

 Chicago. Od lewej: Ian (Anglia), Ziemek (Polska), ja, Marielle (Holandia), Peter (Czechy), na dole: Karsten (Niemcy), Krzysiek (Polska)
Chicago. Od lewej: Ian (Anglia), Ziemek (Polska),
ja, Marielle (Holandia), Peter (Czechy),
na dole: Karsten (Niemcy), Krzysiek (Polska)

Po dwóch godzinach błądzenia w jednokierunkowych ulicach Nowego Jorku, znaleźliśmy schronisko młodzieżowe. Kolejka do zameldowania przypominała korek na najruchliwszym skrzyżowaniu w godzinach szczytu. Potem okazało się, że recepcjonista dał nam trzy najbardziej od siebie oddalone pokoje w tym dziesięciopiętrowym budynku. To nie było to, co w Waszyngtonie, gdzie mieliśmy własną łazienkę, filmy video na telefon, basen za oknem, a przede wszystkim było dużo taniej. Tutaj jedna osoba w pokoju powodowała tłok, okna nie dało się otworzyć (widok co prawda był marny, bo same dachy, ale można by było choć trochę smogu powdychać), a do wzięcia prysznica zawsze ustawiała się kolejka.

Wieczór spędziliśmy na Times Square, gdzie miliony świateł rozjaśniały noc. Czułam się jak na olbrzymiej dyskotece, bo wszędzie rozbrzmiewała głośna muzyka. Tłum przelewał się ulicami. Samochody stały w korkach. Sklepy były ciągle otwarte, a sprzedawcy nie mogli narzekać na brak klientów, mimo iż dochodziła północ. Tu dopiero widać jak Nowy Jork żyje nocą.

 Na statku, przepływającym blisko wodospadu Niagara
Na statku, przepływającym blisko wodospadu Niagara

Przypomniałam sobie Waszyngton, gdzie ludzi na ulicy nie widać po godzinie dwudziestej. Młodsi oczywiście bawią się w dyskotekach albo popijają piwo w pubach. Większość jednak odpoczywa w swoich domach pod miastem. Dla mnie Waszyngton był taką małą Arkadią - zieleń trawników, błękit nieba i spokój. Poczułam się bezpiecznie, tak jak w domu, do którego wraca się po długiej podróży. To był dopiero początek mojej wycieczki, a ja znalazłam sobie ukochane miejsce na Ziemi. Zawsze będę do niego wracać we wspomnieniach i mam nadzieję, że nie tylko we wspomnieniach.

Marielle i ja na Empire State Building
Marielle i ja na Empire State Building

Zmęczeni zasnęliśmy szybko. Przez kilka kolejnych dni zwiedzaliśmy Nowy Jork. Za punkt obowiązkowy programu uznaliśmy wjazd na amerykańskie drapacze chmur. Z Empire State Building można podziwiać całe miasto. Stojąc na balkonie widokowym, układaliśmy plan dalszej wędrówki. Wybieraliśmy te budynki, które nam się podobały najbardziej, a potem sprawdzaliśmy w przewodniku, czy rzeczywiście warto tam pójść. Byliśmy w Polskiej Dzielnicy (Greenpoint), gdzie kupiliśmy Wyborczą sprzed tygodnia, a w restauracji zjedliśmy rosół z makaronem, schabowego i szarlotkę. Mój żołądek odetchnął z ulgą, gdy po dwóch i pół miesiącu trawienia hamburgerów, słodkich ziemniaków i Coca-Coli, poczuł w końcu swojskie jedzenie. Kelner mówił po polsku bez śladu obcego akcentu. Wielu Polaków spotkałam również na statku płynącym dookoła Statuy Wolności. Podobało mi się Centrum Rockefellera i Central Park, Chińska Dzielnica i giełda na Wall Street. Mówi się, że w Stanach wymieszanych jest wiele kultur, narodowości, że to kraj przeciwieństw. Aby to potwierdzić wystarczy przyjechać do Nowego Jorku, gdzie rzeczywiście z jednej strony mieszkają Polacy a z drugiej Chińczycy, po ulicach biegają biznesmeni, a kilka przystanków metra dalej dzieci w parku biegają za motylkami. I żebracy, jak wszędzie, śpią w kartonach tuż pod świecącymi blaskiem wystawami sklepowymi.

Nowojorskie puby mają swój specyficzny klimat. Z każdego dobiega jakiś blues lub swing. Można spokojnie porozmawiać, można też potańczyć. Po występie kelnerka zbiera do olbrzymiego kapelusza napiwki dla artystów. Pub czynny jest do ostatniego gościa.

Przed Białym Domem
Przed Białym Domem

Ze wszystkich sklepów najbardziej polubiłam sklep Walta Disneya, gdzie na trzech piętrach znajdują się niezliczone ilości zabawek, pamiątek i ubrań sugerujących swą filmową przynależność. Ekspedientki robią zdjęcia wszystkim chętnym i bawią się razem z maluchami. Prawdziwy raj dla dzieci i dla mnie. Gdy opuściliśmy Nowy Jork, poczułam ulgę. Nie musiałam już patrzeć w górę, aby widzieć, gdzie tak naprawdę kończy się to miasto. Pozostało wspomnienie kobiet, które chodzą po ulicach w eleganckich kostiumach i... tenisówkach, a pantofle zakładają dopiero w pracy. Robią tak dla swojej wygody. Wątpię, aby ten argument przekonał Polki.

Pełną piersią odetchnęłam dopiero, oglądając amerykańskie wodospady. Długo spacerowałam delektując się widokiem tysięcy ton spadającej wody. Przy okazji zobaczyłam malutki kawałeczek Kanady. Niagara jest fascynująca. Podpłynęliśmy pod wodospad statkiem wycieczkowym. Byliśmy tak blisko, że woda rozpryskująca się dookoła, skutecznie uniemożliwiła robienie zdjęć. Podobnie było, gdy zechciałam podziwiać wodospad z perspektywy schodów. Tu jednak nie obeszło się bez dodatkowego stroju ochronnego. Dostałam żółty, nieprzemakalny płaszczyk, a na gołe stopy musiałam założyć filcowe chapetki. Nawet podwinęłam do kolan dżinsy. Nic nie pomogło. Przemokłam do suchej nitki, ale śmiechu było co niemiara.

Usiadłam na ławeczce. Zapadał zmrok. Moje myśli wróciły do Waszyngtonu i olbrzymiego posągu Lincolna, siedzącego na kamiennym fotelu w żółtym świetle lamp, który patrzy na stolicę swojego kraju. Tu jest miło, ale nawet Niagara nie dorówna Waszyngtonowi.

Żebrak grający na puszkach i tak zarabiający na życie
Żebrak grający na puszkach i tak zarabiający na życie

Chicago jest podobno drugim największym polskim miastem na świecie, oczywiście jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę zamieszkujących tam Polaków. I tu paradoks - nie spotkałam w Chicago ani jednego rodaka. Panoramę kolejnego miasta oglądałam z najwyższego w USA budynku - Sears Tower. Wieża ma 443 metry. Tam twierdzenie "patrzeć na wszystko z góry" nabiera sensu. Przy okazji zobaczyłam film o budowie "czarnego drapacza chmur" i wystawę zdjęć chicagowskich wież.

Bardzo sympatyczny, a zarazem pouczający, dzień spędziłam w tamtejszym Akwarium i Oceanarium. Jestem nawet skłonna twierdzić, że jeden dzień to za mało, aby zobaczyć wszystkie wspaniałości tego miejsca: wiele gatunków wodnych stworzeń, tresurę delfinów, filmy edukacyjne czy małe formy teatralne. W Chicago odkryłam najlepszą włoską (!) pizzę na świecie, do której kelner podawał dzban lodowatej wody mineralnej z cytryną. Przez kilkadziesiąt minut podziwiałam tęczę obok olbrzymiej fontanny. Widok był co najmniej zaskakujący. Nie spodziewałam się, że Chicago może mieć piękne zakątki. Gdy zobaczyłam je pierwszy raz - pomyślałam - jak tu szaro, ale każdego następnego dnia było coraz lepiej. Miasto nabierało w moich oczach barw. Urzekła mnie alejka z posągami kolorowych krów i fantastyczna wielopiętrowa biblioteka.

Pomnik Waszyngtona
Pomnik Waszyngtona

Poznałam też prawdziwe Chicago. Oglądałam je z okien metra, bo tam kolejka najczęściej jeździ nad ziemią. Wsiadałam do wagonu i jechałam tak długo, aż zobaczyłam coś ciekawego. Wtedy wysiadałam i zwiedzałam najbliższą okolicę. Dzień w metrze pozwolił mi poznać centrum i peryferie, bogate i biedne zakątki miasta. Widziałam radość i smutek na twarzach ludzi.

Znów wrócił do mnie obraz Waszyngtonu. W żadnym amerykańskim mieście nie czułam się tak dobrze, jak tam, gdzie mogłam siedzieć na schodach dowolnego muzeum i przyglądać się ludziom albo opalać się pod budynkiem parlamentu. Tam życie płynie swoim rytmem, a miasto radośnie wyciąga ręce, witając nieznajomych, jakby od pierwszej chwili chciało się z nimi zaprzyjaźnić.