UMARŁ DKF, NIECH ŻYJE DKF

Szóstego listopada odbyła się pierwsza projekcja w Dyskusyjnym Klubie Filmowym "GuGalander".

Co ma to wydarzenie wspólnego z naszą uczelnią - wszak Autorski Ośrodek Sztuki "GuGalander" jest inicjatywą prywatną? Ano ma i to aż cztery a nawet pięć rzeczy. Po pierwsze - bliskość usytuowania. Tylko dwie przecznice dzielą ul. Królowej Jadwigi, przy której jest wejście do Ośrodka od placu Sejmu Śląskiego z budynkiem Wydziału Filologicznego. Po drugie - widzowie DKF-u i studenci (zwłaszcza kulturoznawstwa) to najczęściej te same osoby. Po trzecie - organizatorzy, tzn. prezes Bartosz Skowronek i v-ce prezes Agnieszka Adamiecka-Romuszyńska są związani z wcześniej wymienionym kierunkiem. I te trzy sprawy są dla naszych dalszych rozważań najistotniejsze. Po czwarte - w trakcie spotkań wykłady i dyskusje prowadzą wykładowcy z np. Zakładu Historii i Teorii Filmu. Jest jeszcze jeden punkt wspólny. Oto do niedawna na naszym uniwersytecie istniał inny DKF. Jeszcze nie wystygło krzesełko operatora (p. Kubanka), który etat stracił kilka tygodni temu, a o całej sprawie nikt nie pamięta.

Sytuacja ta nasunęła mi kilka istotnych pytań. Dlaczego o klubie w auli im. "Kopernika" przy Bankowej 14 nikt nie wie i dlaczego został tak nagle rozwiązany? Moje zmartwienie wynikało z prostej operacji myślowej zwanej porównaniem. Porównałam mianowicie popularność DKF-u "GuGalander" (w ciągu dwóch pierwszych tygodni istnienia musiano rozpocząć drugą serię spotkań w niedziele w związku z tak dużym zainteresowaniem) i jego realne zyski - z ciągłą potrzebą pieniędzy Uniwersytetu Śląskiego i wszystkich działających "w nim", "na nim" i "przy nim" instytucji. Mój umysł nie jest bardzo ścisły, ale jak długo o tym myślałam, tak długo wniosek końcowy rozumowania był taki: lepiej mieć, niż nie mieć. Nie sugeruję, że skromna działalność kulturalna to kura znosząca złote jaja, ale z pewnością może (mogła) sama się finansować i jeszcze pozwolić komuś trochę zarobić.

Kto mógłby reaktywować studencką inicjatywę jaką był DKF "Kopernik"? Może Samorząd Studencki. Tak pomyślałam i pełna nadziei ruszyłam do ich biura. Zastałam tam Danutę Dubiel, zastępcę szefa Rady Uczelnianej Samorządu Studenckiego, od której usłyszałam takie oto słowa: "Nie wiem nic, do mnie nie dotarły żadne wiadomości na ten temat". Dowiedziałam się, że w zasadzie powinnam przyjść po dziesiątym grudnia, bo tego dnia mają odbyć się wybory. Nowe prezydium i nowe organy pełne zapału przejmą schedę po zmęczonej już "starej" ekipie i może się tym zainteresują. Podbudowana tym pełnym nadziei spojrzeniem samorządu w przyszłość udałam się do Zrzeszenia Studentów Polskich. Rozmowa była bardzo miła, ale refleksje po niej dużo mniej optymistyczne niż po wcześniejszej wizycie. Los chciał, że w biurze ZSP udało mi się spotkać Pawła Bańkę pełniącego funkcję przewodniczącego Rady Uczelnianej tej organizacji na Uniwersytecie Śląskim, a co jeszcze ważniejsze - będącego ostatnim szefem DKF-u "Kopernik". Dowiedziałam się od niego, że o ile w latach 88-89 sala była podczas projekcji pełna, o tyle ostatnimi czasy działalność klubu była bardzo rachityczna. Wszystko rozbiło się o problem pieniędzy. Klub działał bez dotacji ze strony UŚ. Po złożeniu w 95 r. preliminarza wydatków na tę działalność uzyskano odpowiedź, że "ZSP jako organizacja będąca na prawach stowarzyszenia nie może się starać o środki z UŚ". Cała dotychczasowa działalność DKF-u "Kopernik" to było dopłacanie: do kosztów wynajęcia (dystrybutor Silesia żąda 60-80 złotych za film), do kosztów transportu kopii z warszawskiej Filmoteki Narodowej i spowrotem oraz w ogóle do wszystkiego. Oczywiście taka sytuacja nie mogła trwać w nieskończoność i w końcu ZSP skapitulowało. Ubiegłoroczna wiosenna projekcja "Wielkiego błękitu" Luc`a Besson zorganizowana wespół z Radą Uczelnianą ZSP Akademii Medycznej na zamówienie Klubu Płetwonurków ze ŚlAM-u zakończyła historię DKF-u z auli im. Mikołaja Kopernika. ZSP nie udało się już nigdy zorganizować następnego spotkania.

Okazało się, że pieniędzy zabrakło nie tylko ZSP, ale też i uczelni, ponieważ aby klub mógł egzystować w federacji Klubów Filmowych aula wymagała dostosowania do wymogów bhp.

Władze uczelni stosunkowo niedawno powiedziały "a" czyli zainwestowały w urządzenie kabiny operatorskiej przy auli Kopernika, ale nie chciały powiedzieć "b" inwestując w osiągnięcie owego minimalnego standardu bhp. Widać nie mogły.

Żeby zarobić trzeba najpierw zainwestować. Teatr "GuGalander" widocznie mógł, bo teraz - jak powiedziała Agnieszka Adamecka-Romuszyńska - odkłada na konto i planuje za zarobione pieniądze organizację tygodniowych cykli filmowych: obrazy ze Zbyszkiem Cybulskim, ambitne horrory itd. Planów jest wiele, a biorąc pod uwagę ciągle wzrastającą frekwencję na ich projekcjach, ośrodek będzie stać na ich realizację.

ZSP już dłużej nie mogło sobie pozwolić na działalność charytatywną i ich DKF upadł. Myślę, że nie musiał. Ale najważniejsza przyczyna mego rozczarowania po wyjściu z ZSP była taka: przysłowiowym gwoździem do trumny dla "Kopernika" był brak chętnych do zajmowania się nim. Ogłaszano, że szukają współpracowników. I nic. A przecież w "GuGalandrze" działają. Może ul. Warszawska i tory kolejowe dzielą miasto na dwa różne mentalnie rejony i w tym z ul. Bankową nie ma już entuzjastów kina. A może prawdą jest to co powiedział mi Paweł Bańka, że "działalność studencka podupadła"? To by znaczyło, że nie ma już wśród studentów entuzjastów niczego, poza kuflem piwa, wódy i dyskotekowego łomotu? No ale przecież DKF "GuGalander" także i temu przeczy.

I w ten oto sposób (nie powiem, że bezbolesny) przeszłam od kłopotów natury finansowej do problemów nowej generacji zanurzonej w świecie komercji, praw rynku i zysków. Dalej pojąć tego nie mogę, że jak coś jest prywatne to zawsze jakoś się spręży i lepiej lub gorzej działa, a chętnych do współpracy prawie zawsze znajdzie. A jak coś jest państwowe (czytaj: niczyje) lub (o zgrozo!) wymaga pracy społecznej to sobie nijak poradzić nie może i ciągle napotyka na przeszkody nie do przeskoczenia. Tak sobie myślę, że ja podałam przykład DKF-u, bo akurat nań trafiłam a inni mogliby podać mnóstwo innych przykładów inicjatyw, które przy minimalnym nakładzie środków i dużej ilości zapału mogłyby przynieść ożywienie życiu studenckiemu uczelni i zarazem zyski a w każdym razie nie straty. Czas pokaże czy w nowej kadencji samorządu znajdą się chętni do pracy i nowe pomysły na - niech już padnie to słowo - sukces. Po zastanowieniu się nad tym problemem doszłam do wniosku, że pies pogrzebany jest nie w powszechnie ganionym tumiwisizmie młodzieży ale gdzie indziej.
Mianowicie w braku odwagi i wiary we własne umiejętności i możliwości. I w kompletnym braku informacji. Organizacje studenckie ograniczają się do podawania ogłoszeń o swoim kolejnym pomyśle. Młody człowiek przeważnie boi się iść spytać, czy sam może działać, w przeświadczeniu, że są to elity, zamknięte kręgi, do których nikt obcy nie ma dostępu. I nie są to postawy i motywacje wyssane z palca "bo tak mi akurat do tekstu pasowało", ale autentyczne poglądy moich znajomych, a i moje sprzed dwóch miesięcy - sama bowiem, jestem studentką I roku.

Jak by tu spuentować ten artykuł? Sami rozumiecie, że jako osoba tak nowa na uczelni mogę podać diagnozę, ale nie receptę. No więc może po prostu na naszej uczelni brakuje Wydziału Ekonomicznego? ; albo - gimnastyki śródlekcyjnej, najlepszego środka przeciw zgnuśnieniu?