Budowa w likwidacji

Koniec ostatnich wakacji dwudziestego wieku nastraja do rozważań jeśli nie eschatologicznych, to w każdym razie poświęconych schyłkowości niektórych znanych nam form społecznej aktywności. Parę lat temu słynny Fukuyama pisał wręcz o końcu historii - niemal w tym momencie, gdy w naszych okolicach historia właśnie ruszyła z kopyta po półwiecznym popasie. Wszelako, żeby się zgadzało w księgach prowadzonych przez Ducha Czasu, jeśli coś się zaczyna, to coś innego się kończy. I nie jest to być może najweselsza refleksja na początek pierwszego roku akademickiego, który skończy się w nowym tysiącleciu, ale ten koniec zaczyna zaglądać w oczy właśnie nam.
W zasadzie nauka, jak teraz często się mówi, jest procesem - nie jednorazowym zdarzeniem, ale czymś co się ciągle dzieje. W tym sensie można powiedzieć, że gmach nauki - w Polsce i gdzie indziej - jest w ciągłej budowie. Z tym, że u nas z nauką jest trochę tak jak z niektórymi wielkimi budowami socjalizmu, na których dzisiaj widnieją tabliczki o takiej na przykład treści: "Kierownictwo Elektrowni Atomowej w Budowie w Likwidacji" (nawiasem mówiąc uważam likwidację polskiej elektrowni atomowej za jeden z głupszych pomysłów mijającej dekady).
Nigdy nie byłem mocny z dialektyki marksistowskiej, której zręby poznawałem jedynie w ramach socjalizacji studentów - elementu ideologicznie ryzykownego. Być może trudności brały się stąd, że w uregulowanej socrzeczywistości tezom na kolejny zjazd nigdy nie towarzyszyły antytezy, a synteza w postaci wniosków była komunikowana uczestnikom przed rozpoczęciem dyskusji. Dlatego brakowało praktycznych przykładów sławetnej triady, które nieoczekiwanie pojawiły się wraz z nadejściem nowych czasów. W jednej wypowiedzi słyszeliśmy tezę "za" i antytezę "przeciw", których syntezą był laureat rekordowej ilości doktoratów honoris causa. Ujrzeliśmy tezę ,,chrześcijański" i antytezę ,,narodowy", które zaowocowały Zjednoczeniem Chrześcijańsko Narodowym jako syntezą. Oczywiście politycy innych maści również ćwiczyli nas w zaskakującym godzeniu przeciwieństw, które wiązały się z ich działalnością.
Nic dziwnego, że spokojnie przyglądam się teraz wykańczaniu nauki, któremu towarzyszy coraz głośniejszy chór popierający jej rozwój.

Niektórzy się żachną: jak to, nauka kwitnie - wystarczy spojrzeć na rosnące wskaźniki scholaryzacji. No cóż, kwitnie biznes edukacyjny, to prawda. Ale właśnie ten biznes zabija naukę. Państwo ociąga się z decyzjami mogącymi radykalnie zmienić pozycję nauki w Rzeczpospolitej, bo ma przecież pilne wydatki na górników, rolników, emerytów i dziesiątki innych, potrzebujących pieniędzy zaraz i to w dużej ilości, bo jak nie... My nie mamy czasu na urządzanie blokad, bo przecież gonimy ten wskaźnik scholaryzacji z jednej uczelni na drugą, a za przestoje na ogół tam nie płacą. Coraz wyższy wskaźnik scholaryzacji przełoży się w niedługiej przyszłości na najwyższy w świecie wskaźnik menedżerów na tysiąc mieszkańców. Budujemy istną menedżerię - za parę lat ludzie będą tu przyjeżdżać, żeby ją obejrzeć. Pewien znajomy lekarz powiedział mi niedawno, że wszystkie laborantki z jego kliniki studiują teraz zarządzanie i marketing. - Powiedz mi proszę - spytał - czym one będą zarządzać? Nawet gdyby wszyscy Siuksowie zdobyli nagrody Nobla, to i tak w plemieniu będzie potrzebny tylko jeden wódz - skąd więc taka popularność zarządzania w naszym szczepie? Chyba tylko stąd, że dotychczasowe doświadczenia ,,Rzeczpospolitej w Budowie" uczą, iż model wielu szefów jest intensywnie wdrażany - rozważmy choćby interesujące doświadczenie ustrojowe jakim jest dwugłowa władza wykonawcza, eksperyment dostarczający stale intencji modlitewnych ,,o pokojowe współistnienie prezydenta i premiera". Polska machina edukacyjna produkuje więc tysiące menedżerów, którzy będą praktykować zarządzanie swoją osobowością. Jedyna nadzieja, że pojawiają się teraz takie sformułowania jak ,,zarządzanie odpadami", ,,zarządzanie kryzysem" albo ,,zarządzanie klęską", do czego będzie trzeba wielu nowych sił i środków. Zwłaszcza zarządzanie klęską może się okazać wspaniałą windą do kariery tych absolwentów szkół biznesu, którzy zechcą związać swoje losy z wyższymi uczelniami w ich wymiarze badawczym. Rzeczpospolita nie potrzebuje uczonych. I tak postępuje z nimi łagodnie, bo na przykład według Normana Daviesa pewien sędzia francuski po stwierdzeniu w 1794 r., że ,,republice niepotrzebni są uczeni" skazał na gilotynę słynnego chemika Lavoisiera. Oczywiście wskaźnik scholaryzacji nie był wówczas znany, w przeciwnym razie Lavoisier zostałby zagospodarowany jako jeszcze jeden nauczyciel .

Nie chciałbym poprzestawać wyłącznie na biadoleniu. Nauka w Polsce już kilka razy upadała, by potem powstać z popiołów. W tym roku obchodzimy 600. rocznicę odnowienia Akademii Krakowskiej, która była konieczna po 34. latach jej istnienia. Rzecz jasna odnowienie wiązało się nie tyle z deklaracjami, co z konkretnymi donacjami i uposażeniami Akademii. Teraz, w demokracji, jest trudniej, ale mam dla Rzeczpospolitej propozycję. Ostatnio rozdzielano jakieś kontyngenty według zasady kto pierwszy ten lepszy. Zwyciężyli ci, którzy mieli silniejsze łokcie. Czy nie można by wydać takiego prawa, że koncesję na handel zbożem otrzyma ten, kto najlepiej rozwiąże zadanie z matematyki, przeprowadzi doświadczenie z chemii, przeanalizuje zjawisko łapownictwa na gruncie prawa od czasów rzymskich do najnowszych albo napisze esej o twórczości Deridy? Pojawiło by się zapotrzebowanie na konsultantów naukowych wśród sfer biznesu, a dla nas byłaby to gwarancja stałego dochodu, taka współczesna solna żupa.