Żaden polski reporter nie odbył takiej podróży i żaden polski reporter nie napisał z tych podróży kilkunastu książek, które, jak książki Wolanowskiego, miały wielkie nakłady, wiele tłumaczeń i wiele wydań. Jak to było możliwe, zwłaszcza w czasach, gdy paszport był rarytasem i dolar był rarytasem?
To bardzo proste - odpowiada Lucjan Wolanowski: Ja mogę powiedzieć tak, jak powiedział francuski pisarz Paul Morand - "Tak lubię podróże, że chciałbym, aby z mojej skóry zrobili walizkę". Do podróży przywykłem już w dzieciństwie. Z rodzinnej Warszawy wyprawiono mnie na cztery lata do Rabki (1934-38), tam musiałem robić maturę z powodu gruźlicy nerek. Z kolegą, obecnie znanym historykiem sztuki, prezydentem Krakowa Jackiem Woźniakowskim wydawaliśmy pismo pt.: "Szczebioty", z tym, że on preferował teksty filozoficzno - religijne, a ja reportaże. Drugą podróż odbyłem do Grenoble, na politechnikę, na wydział chemii. Ale ja, chociaż świetnie znałem francuski, nadawałem się do chemii jak do... podsłuchu. Bo "w wieku" 6-ciu miesięcy utraciłem słuch w jednym uchu. W dodatku studia miały bardzo wysoki poziom, młodzi Francuzi zdawali wtedy matury na ratuszu, w wieku 16 lat jako egzamin państwowy.
![]() |
Róża Wolanowska (1883 - 1932) - matka pisarza |
Wysłanie mnie przez ojca do Francji było pomyślane "na zawsze": nadchodził faszyzm. Jednak ja wierzyłem naszej propagandzie, wierzyłem, że na trzeci dzień po wybuchu wojny ułani wejdą do Berlina. Więc w sierpniu 1939 roku ostatnim pociągiem jadącym do Polski przez Niemcy wróciłem do Warszawy. I to nie był głupi pomysł, bo gdyby nie mój powrót, to siostra i ojciec nie przeżyliby okupacji. Druga siostra, która udała się za mężem do pułku artylerii w Brześciu, wylądowała na zesłaniu w Autonomicznej Maryjskiej Republice...
Najdłuższa podróż - przez okupację
Ojciec był wziętym adwokatem warszawskim, mieliśmy własny dom przy Królewskiej 25. Skończył studia w Dorpacie, dziś Tartu, w Estonii. Był to jedyny uniwersytet w carskim imperium z niemieckim językiem wykładowym. Ojciec miał nie tylko prawo występować przed niemieckimi sądami, ale również dobrze znał Niemców. Toteż kiedy w 1940 roku ogłoszono organizowanie w Warszawie getta, a jakże, z żydowskim samorządem i wszelkimi wygodami, ojciec powiedział: Nigdy! I tak przez 5 lat trwała nasza podróż po Warszawie i wokół Warszawy. 5 lat ukrywaliśmy się we trójkę. Ja miałem 7 kennkart, okupacyjnych dowodów osobistych, ale kiepskich, bo dobry dowód tzw. "na nieboszczyka" był bardzo drogi. W roku 1941 nawiązałem kontakt z Armią Krajową, dostałem radio z londyńskich zrzutów i to była moja pierwsza praca dziennikarska: opracowywanie serwisów informacyjnych. Czasu miałem dużo, bo przez te 5 lat praktycznie w dzień nie wychodziłem z domu. Więc ze strachu nauczyłem się niemieckiego a potrzeby słuchania BBC - angielskiego. Słuchałem francuskich audycji "Honor i ojczyzna - oto generał de Gaulle", słuchałem programów dla brytyjskich wojsk w Indiach i audycji po niemiecku "Mówi Londyn do Wermachtu", a także "Mówi Londyn do niemieckiej marynarki wojennej i miast na Wybrzeżu". Był to program BBC. Pamiętam moje pierwsze dziennikarskie honorarium uzyskane za pośrednictwem mojego wysokiego przełożonego w AK, Teofila Sygi, wybitnego mickiewiczologa, było to okupacyjne 50 złotych. Koniec wojny w Podkowie Leśnej, to nie były dla mnie żadne czołgi, żadne armaty. Pod dom podjechał jeden krasnoarmiejec na kucu i zapytał "Giermańcy gdzie?" i pojechał dalej.
![]() |
Warszawa, 24.12.2004 r. |
Gdybyś wierzył w to co piszesz...
Po wojnie podjąłem pracę w Polskiej Agencji Prasowej pod kierownictwem sławnej Mincowej, żony sławnego Minca. Ale miałem złe pochodzenie i niesłuszne myślenie, więc pozwalano mi się zajmować tylko duperelami. Za to mogłem przyglądać się pracy tak wybitnych komentatorów zagranicznych jak Ed Murrow, Larry Allen czy Vincent Buist z Reutera. Ten pierwszy mówił do mnie: "Ciekawe co ty byś pisał, gdybyś wierzył w to, co piszesz", a ten drugi, oprócz słynnych komentarzy znany był z tego, że skorumpował warszawskie wyścigi, miał w kieszeni wszystkich dżokejów. Od korespondentów zagranicznych miałem książki i gazety, od nich uczyłem się dziennikarstwa. Kiedy Mincowa w 1952 roku powiedziała, że nie widzi dla mnie przyszłości - udało mi się dostać do tygodnika "Świat", w którym pracowałem przez 17 lat, do 1969 roku.
![]() |
![]() |
W swoim gabinecie - pracowni (lata 60 te XX w.) |
Na szczęście... cholera
Na szczęście te reportaże spodobały się Szwedom, na szczęście nie znali pierwszego tomu moich reportaży "Przeważnie o ludziach", a były to nudy na pudy o budowach socjalizmu. Biuro SAS w Warszawie zaczęło mi dawać bezpłatne bilety na wyjazdy zagraniczne. Pierwszy był do Japonii i wtedy napisałem tom reportaży "Zwierciadło bogini - reporter w kraju tranzystorów i gejsz" (1961). O dziwo ta książka się spodobała i chociaż nie wiem skąd się o tym dowiedzieli Francuzi, to dostałem od francuskiej prywatnej linii lotniczej bilet na przelot dookoła świata. Wtedy po raz pierwszy poleciałem do Australii, później latałem tam jeszcze 7 razy. Po prostu po to, żeby napisać 3 książki.
![]() |
![]() |
W pracowni pisarza (2005 r.) |
Od tego momentu nastąpił zwrot w mojej reporterskiej karierze, dostawałem od zagranicznych linii lotniczych darmowe bilety, przesiadałem się od maszyn latających do maszyny do pisania. Czasem musiałem odrywać od niej ręce. Kiedy żona, śpiewaczka operowa ćwiczyła swój głos - ja otwierałem okno i wystawiałem ręce na zewnątrz, żeby ludzie nie myśleli, że... ją biję.
![]() |
W pracowni pisarza (2005 r.) |
W 1965 roku odezwał się w moim domu telefon. Dzwonili z Genewy, ze Światowej Organizacji Zdrowia: "W jakim języku chce Pan rozmawiać? Będzie mówił szef wydziału informacji, dr Chandler". A Chandler powiedział: "Czytałem ciekawą książkę pana o epidemii w Hongkongu. Chciałbym z Panem w niedługim czasie porozmawiać. Dziś jest piątek, więc może w poniedziałek o 10.00?" Na co ja uprzejmie: "Z miłą chęcią, ale ja nie mam biletu, wizy i paszportu, a to u nas musi potrwać". Po pięciu minutach zadzwoniono do mnie ze szwajcarskich linii lotniczych, że do odebrania jest bilet, a po następnych pięciu minutach nastąpił telefon z ambasady Szwajcarii, że mogę odebrać wizę.
![]() |
Paszport ONZ |
![]() | ![]() |
Dwie dedykacje prof. Władysława Bartoszewskiego (2004-2005) |
Proces słonia
Nie powiem, ze się tej podróży nie obawiałem. Joseph Kessel, światowej sławy reporter, którego poznałem w Genewie, miał dużo łatwiejsze zadanie. Znany był ze swoich reportaży jeszcze z pierwszej wojny światowej i teraz, podobnie jak ja, miał lecieć w świat na zlecenie Światowej Organizacji Zdrowia.
![]() |
1998-Spotkanie z prezydentem Estonii Lennartem Meri (29.03.1929 - 14.03.2006), dawnym kolegą - reporterem |
Dokąd lecisz z takiej firmy? - zapytałem. Do Assamu. A cóż takiego ciekawego dzieje się w Indiach? O! Pasjonujący temat. Tam odbędzie się proces słonia. Kornak, poganiacz słonia, bardzo zwierzęciu dokuczał, więc słoń zwalił kornaka i na śmierć rozdeptał. A co to ma wspólnego ze Światową Organizacją Zdrowia? Jak to co! Przecież to słonia musiało boleć.
Moja podróż trwała ponad pół roku i napisałem z niej dosyć głośną książkę pt.: "Upał i gorączka". Miała wiele tłumaczeń i 3 wydania krajowe, ostatnie w ubiegłym roku*. Przypomnę książki, które od dłuższego czasu nie miały wznowień: "Westchnienie za Lapu - Lapu" (daleki Wschód), "Ocean nie bardzo Spokojny" (Nowa Zelandia, Malaj, Singapur), "Księżyc nad Tahiti", "Poczta do Nigdy-Nigdy" i "Ląd, który przestał być plotką" (Australia, Nowa Gwinea, Kambodża). Chociaż 8 razy byłem w Australii, chociaż poświęciłem jej 3 książki, to jednak chyba najchętniej znów poleciałbym do tego "kraju ponad 5 tysięcy lotnisk", bo tam się głównie lata. Poleciałbym, bo tam w Sydney, mieszka moja córka farmaceutka, bo tam zawsze zdarzyć się może coś nieoczekiwanego.
![]() |
W dniu 85 urodzin (Warszawa, 26.02.2005) |
Oto pewna australijska dama na ostatnią gwiazdkę wśród wielu upominków nabyła także mały telefon komórkowy. Ale oto o dziwo, mający być nim obdarowany, nie znalazł pod choinką prezentu. Dama, nie rozumiejąc co się stało, przypuszczała już nawet, że może nie zabrała telefonu ze sklepu, udała się tam a ekspedient na to: przecież wystarczy zadzwonić na numer tego telefonu i aparat sam się odezwie. Odezwał się... w brzuchu wielkiego psa tej damy. Wystarczyło poczekać i starannie umyć spóźniony gwiazdkowy prezent...
ANDRZEJ TUMIALIS
* Tekst ukazał się pierwotnie w "Tygodniku Ciechanowskim", 27 stycznia 1998 r. Drukujemy za łaskawą zgodą Autora. (M.K.)
![]() |
  |
![]() |
  |
![]() |
  |
![]() |
  |
![]() |
  |
![]() |
  |
![]() |
  |
![]() |
  |