Felieton wspomnieniowy

Gdy czytelnik zechce łaskawie rzucić okiem na niniejszy tekst, będzie już luty. Karnawał wciąż jednak trwa, Środa Popielcowa wypada bowiem dopiero 22 (W środę, co warto podkreślić, bo dziś już nie można mieć pewności co do, zdawałoby się, uświęconych terminów. Nawiasem mówiąc, do dziś wspominam, jak pewna telewizja zagraniczna, nadająca również po polsku, przed laty pokazała bardzo interesujący film o pewnej klęsce żywiołowej, do której doszło w Australii właśnie w Środę Popielcową. Katastrofa ta znana jest jako Ash Wednesday, co przetłumaczono na… Środę Popiołów).

W każdym razie jeszcze w styczniu wybrałem się do siedziby NOSPR – znanej powszechnie (mam nadzieję) świątyni muzyki w Katowicach. Świątynia stała się jeszcze bardziej świątynna, odkąd zainstalowali tam organy. Byłem na koncercie, może nie inauguracyjnym, ale jednym z pierwszych. Ku mojemu zdumieniu nie było tam żadnych urządzeń do „kalikowania”, które pamiętałem z młodości i wakacyjnych podróży po wsiach naszego pięknego kraju. W jednym z wakacyjnych obozów uczestniczył kolega znający się na grze na organach. Ksiądz pleban zgodził się, by grał on na mszy niedzielnej, ale za to dwóch spośród nas musiało ,,kalikować” – to bardzo ciężkie zajęcie, ale i odpowiedzialne. Kalikowanie polegało na pompowaniu powietrza do tzw. miechów organowych, zajęcie raczej ciężkie i wymagające sporo sił od ,,kalikantów”. Dzisiaj już się nie kalikuje, są inne sposoby uruchamiania organów i uzyskiwania ich dźwięku – więcej na ten temat mógłby powiedzieć największy znany mi specjalista od organów, założyciel Muzeum Organów Śląskich w katowickiej Akademii Muzycznej, profesor Julian Gembalski (który był wykonawcą jednego z inauguracyjnych koncertów na wspomnianym instrumencie). Instrument jest nietypowy również z tego względu, że ma dwa stoły gry. Jeden z nich, mobilny z pięcioma klawiaturami, stoi tuż obok głównej estrady. Wygląda trochę jak fisharmonia, którą wszelako nie jest. Niemniej podsłuchałem rozmowę dwóch młodych melomanów, którzy wyrazili żal, iż w koncercie nie można było usłyszeć ,,tych głównych organów”, a tylko te małe, jak się wyrazili, „boczne”.

Koncert skierował moje myśli ku dawnym latom, kiedy jeszcze wszystko było inne, może nieco staroświeckie, ale bardziej zrozumiałe. Na przykład w kościele dowiedziałem się, co to jest polityka. Brzmi to dość oczywiście dzisiaj, ale wtedy (tzn. mniej więcej pół wieku temu) było dla mnie odkryciem. Okazało się, że „polityka” to jest taka tyka, która się „poli”. Służyła ona do zapalania świec przy ołtarzu głównym, których na ogół nie można było dosięgnąć z ziemi. Na szczęście przyszedł Sobór Watykański II i teraz świece nie wystają ponad ołtarz główny, zresztą w wielu kościołach zlikwidowano główny ołtarz, zastępując go ołtarzem wysuniętym do przodu. Teraz nieprzyzwoite to słowo funkcjonuje już tylko w mniej interesującym znaczeniu.

Wszystkie te „wspominki” odnoszą się do czasów, gdy Rawa była ściekiem i nikt nie mógł znaleźć jej źródeł (istniało domniemanie, że źródło mieści się na terenie Huty Pokój, ale nie są to informacje potwierdzone). W każdym razie ryb tam nie widziano od wielu, wielu lat. Chociaż podobno przed wojną były, przynajmniej tego można się domyślać ze zdjęć przedstawiających spacerowiczów na bulwarach nad rzeką Rawą w centrum Katowic. To, co płynęło w ówczesnej Rawie, nie zasługiwało na inne określenie niż „ściek”. Według informacji encyklopedycznych już w 1911 roku „większa połowa” płynu w Rawie to były ścieki. Potem było tylko gorzej, niemniej istnieją zdjęcia dokumentujące spacerowiczów. Kwestia ponownego zarybienia Rawy pojawiła się jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku. Ostatnio, za sprawą Uniwersytetu, proponuje się, by nad Rawą stworzyć miejsce spotkań osób zainteresowanych rozwojem nauki. Może się to przekształci w jakąś nową szkołę perypatetyczną? Na razie nikt nie będzie moczył kija, bo nie będzie powodu. Chyba że spacerowicze w toku prowadzonych rozmów zainicjują projekt ponownego nawodnienia i zarybienia rzeki. Byłby to dowód na skuteczność badań naukowych w mieście nauki.