Nie lubię słowa tolerancja

A dokładniej: nie lubię jego użycia. Bo to nie to samo: nie szukajcie znaczenia słowa, szukajcie jego użycia wedle wielkiego filozofa języka.

Skorzystałam w tytule z określenia kojarzącego się ze zwyczajami facebookowymi, choć ciągle jeszcze brakuje w nim unlike’a. Słowa bowiem nazywają uczucia, wyrażają je, ale też je wywołują. We współczesnej kulturze rankingów konstruuje się także rankingi słów: najpopularniejszych, najbardziej i najmniej lubianych albo i wręcz nielubianych, najdłuższych i najpiękniejszych lub najbrzydszych.

W popularnych w kulturze popularnej kwestionariuszach – w kwestionariuszu Prousta i kwestionariuszu Pivota – znajdziemy pytania o ulubione i nielubiane słowa. Wśród takich, których nie lubię, znajdują się: tolerancja i zwrot jestem tolerancyjna / tolerancyjny.

Tolerancja jest używana potocznie, stała się terminem naukowym, należy do dyskursu politycznego (choć co innego znaczy, występując w różnych systemach i ideologiach), wchodzi w zakres pola słów tworzących system aksjologiczny polszczyzny. Polacy chętnie wierzą, że są tolerancyjni – to jeden z wyznaczników otwartości intelektualnej, jak też poprawności politycznej. Szczycimy się tą postawą, kiedy nazywamy burzliwy wiek XVI okresem tolerancji religijnej, a ówczesną Polskę państwem bez stosów.

Ale i deklaracja nietolerancji jest tyleż odważna czy oryginalna, co niewiele mówiąca. Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. Tę prawdę z wiersza noblistki w kontekście tolerancyjności i nietolerancyjności zobaczymy w powieści Marcina Szczygielskiego Berek o trudnych i podlegających zmianom relacjach rozrywkowego wielkomiejskiego geja i „moherowego beretu”.

W słownikowych definicjach rzeczownika tolerancja – a pojawia się on dopiero w XIX-wiecznych leksykonach polszczyzny – tkwi szacunek wobec poglądów, wierzeń, preferencji i sposobów postępowania odmiennych od tych, które wyznaje osoba deklarująca się jako tolerancyjna. To piękna postawa wobec inności, obcości, różności. Jest w tym słowie też element pobłażliwości, wyrozumiałości dla niepożądanych, a tym samym nagannych zjawisk i czynów lub osób ocenianych jako odbiegające od społecznych norm i oczekiwań. Tu już pojawia się poczucie wyższości, które przypisuje sobie ten, kto określa siebie jako tolerancyjnego. Indywidualistyczne przyznanie sobie (a może zawłaszczenie) prawa do dopuszczenia obecności inności w swoim świecie stawia mówiącego w pozycji hegemona. To on decyduje, kto może mieć pewne tylko prawa, bynajmniej nie identyczne z tymi, które przysługują jemu.

I nikogo już nie interesuje głos innego. Tolerowany może tylko cieszyć się, że ktoś – ten tolerancyjny – pozwala mu mieć jakieś miejsce w świecie. Choć przecież on w nim istnieje.

Blisko autoprezentacyjnego zwrotu jestem tolerancyjna / tolerancyjny występuje małe i ważne słówko ale (językoznawcy dostrzegają duży potencjał dyskursywny tzw. konstrukcji koncesywnej tak, ale…, bliskiej wykpiwanemu wałęsizmowi jestem za, a nawet przeciw). Stawia ono granice owej deklarowanej tolerancyjności; co istotne: to sam mówiący je ustala.

W moim idiolekcie nie ma miejsca dla zwrotu jestem tolerancyjna. Wystarczają mi słowa, które zrodziła krwawa (bo każdy zryw społeczno- polityczny taki był) i wielka rewolucja francuska: wolność, równość, braterstwo.