POLSZCZYZNA PO ROKU 1989

Katowice, 13 marca 2000

Profesor Jan Miodek

Dziękuję Panu Rektorowi za zaproszenie i za uroczyste przyjęcie mnie w tej auli. Wszystkich Państwa witam bardzo serdecznie, bardzo gorąco.

Jestem szczęśliwy, że mogę być znów w stronach, z których wyrosłem, z których wyszedłem. Od momentu mego wyjazdu z Tarnowskich Gór na studia do Wrocławia minęło już trzydzieści siedem lat. W stosunku do siedemnastu lat spędzonych tutaj do matury - to już jest więcej niż dwa razy tyle. A mimo to ciągle się czuję człowiekiem obecnym na obu Śląskach jednocześnie - i na tamtym, Dolnym, i na tym, Górnym. Tak mi się to duchowo pięknie dopełnia. Tak to czuję. I tak już pewnie będzie do końca życia...

Powiemy sobie dzisiaj o polszczyźnie po roku 1989, bo minęło już ponad dziesięć lat od momentu, kiedy - jak lubi mawiać Ksiądz Profesor Józef Tischner - wydarzyła się wolność, i chciałoby się zapytać: czy rok 1989 będzie też datą graniczną w dziejach polszczyzny? Czy przyszli dwudziestopierwszowieczni historycy języka napiszą o roku 1989 również jako o przełomowej dacie w historii naszego języka?

Oczywiście, każdy lingwista wie, że dziesięć lat w historii języka to jest dosłownie błysk! Sto, pięćset lat - to w gruncie rzeczy też niedługi okres. Ponadto spośród wszystkich języków indoeuropejskich języki słowiańskie zmieniają się najwolniej (Francuz, żeby mógł zrozumieć Pieśń o Rolandzie, musi ją mieć przetłumaczoną na język nowofrancuski, tak jak Anglik, by zrozumieć teksty średniowieczne, też je musi mieć przełożone na współczesną angielszczyznę, my natomiast - wspominając chociażby czasy szkolne - pamiętamy, że pod Bogurodzicą czy pod jakimś tekstem Rejowym było parę wyjaśnień typu dziela - "dla", Bożyc - "Syn Boga", ale w zasadzie teksty staropolskie odbieraliśmy bez większych problemów). No więc - cóż tu mówić o jakichś zmianach językowych po dziesięciu latach!

A przecież śmiem jednak twierdzić, że to, co się stało w roku 1989, będzie oceniane w następnym wieku także jako bardzo istotny przełom w historii języka polskiego.

Przemawia JM Rektor prof. dr hab. Tadeusz Sławek

Dla porządku dydaktycznego nie mogę na początku nie powiedzieć, że od ponad dziesięciu lat żyjemy w kraju bez cenzury, w kraju, w którym obieg komunikacyjny przestał być przekazem jednokierunkowym od (władzy) - do (społeczeństwa), bez możliwości powrotu. Mamy sytuację wolnego wyboru takiej czy innej prawdy. To jest rewolucja komunikacyjna: możliwość wyboru. Chciałbym to bardzo mocno podkreślić.

Gdybym zaś dzisiaj do Katowic przywiózł całą korespondencję, jaką dostaję od swoich czytelników i telewidzów, zobaczyliby Państwo, jak po roku 1989 niepomiernie wzrosła liczba listów, których autorzy piszą - w tonie kasandryczno-piotrowoskargowo-rejtanowskim - o zagrożeniach polszczyzny. Największym spośród nich, pewnie się Państwo domyślają, są języki obce - z angielskim na czele. Czytam więc w co drugim liście: jeszcze pięć, jeszcze dziesięć lat, a pochłonie nas świat marktów, marketów, shopów, spółek joint-ventures, holdingów, leasingów, lockautów, monitoringów, marketingów, skanerów, joysticków, polszczyzny zaś w ogóle nie będzie!

Szanując lęki słuchaczy i ich prawo do takich prognoz, nie mogę z powodów obiektywnych - jako historyk języka - nie powiedzieć, że historia naszego języka jest historią nieustannie napływających do niego zapożyczeń, że słownictwo rodzime, słowiańskie stanowi znikomy procent naszego codziennego urobku komunikacyjnego. A trzeba dodać, że większość z owych słowiańskich wyrazów to w gruncie rzeczy leksyka indoeuropejska, wspólna nam wszystkim, Polakom, Grekom, Niemcom, Francuzom - od Portugalii po Indie. Historia języka jest historią nieustannych procesów adaptacyjnych, przystosowawczych. Więc tak jak poradziliśmy sobie ze złożem leksykalnym łacińskim, greckim, niemieckim, tureckim, tatarskim, włoskim, węgierskim, hiszpańskim czy francuskim, adaptując je pod względem fonetycznym i morfologicznym, tak samo poradzimy sobie z anglicyzmami. Przyszedł tylko taki czas, że w roku 1989 staliśmy się krajem wolnym, otwarliśmy się na świat, a najważniejszym językiem obcym i u nas stał się język angielski - łacina dwudziestego i pewnie dwudziestego pierwszego wieku. I tak jak wyjątkową rolę łaciny w średniowiecznej Europie wyrażała znana sentencja disce puer latine, czyli ucz się, chłopcze, łaciny (w domyśle: jeśli chcesz być kimś w życiu), tak dziś rozsądni i zapobiegliwi rodzice radzą swoim dzieciom: ucz się, chłopcze, dziewczyno, angielskiego, jeśli chcesz kimś być. To jest taki czas.

trio fletowe "Esprit" I dodam: tak jak się cieszę wolnością, która się wydarzyła, i przy każdej okazji wołam do rodaków: ludzie, dożyliście suwerennej Polski, uśmiechnijcie się, cieszcie się, nie bądźcie ponurzy, bo się zdarzył - bezkrwawo - cud, tak - prawdę powiedziawszy - cieszę się nowym słownictwem, bo dla mnie spółka joint-ventures, leasing, monitoring czy marketing to językowe znaki gospodarczego, ekonomicznego dołączenia Polski do rodziny krajów od lat normalnie funkcjonujących. Ja to tak widzę!

Gdyby stał tu na moim miejscu Profesor Leszek Kołakowski, to pewnie by powiedział: "No, ale z drugiej strony...". Więc, szanując potrzebę takiego oglądu rzeczy i zjawisk, odsłońmy tę drugą stronę, gorszą.

Proszę Państwa, przez wieki całe z fonetyczną nadgorliwością można się było zetknąć na styku, jeśli tak to mogę nazwać, między gwarą a językiem literackim. Bo też jeszcze kilkadziesiąt lat temu sytuacja w Polsce wyglądała tak, że około siedemdziesięciu procent ludności na co dzień mówiło tylko gwarą. Więc przechodzenie na język literacki to był prawdziwy mozół. Nie muszę o tym przypominać tutaj, na Górnym Śląsku. Ale podobnie było i na Mazowszu, i w Małopolsce. Każdy neofita jest nadgorliwy, językowy też! Dlatego jeśli mówił w domu syja, zyto, cysty, zaba, to - poprawiając się w języku literackim na postacie szyja, żyto, czysty, żaba - miał ochotę mówić np. o szynowszkim obowiążku czy Żofii, tak jak z łobrozka czy łokna poprawiał się na obrazek, okno, ale za to łokieć i łopata były w jego ustach okciem i opatą. Tak działał mechanizm przesadnej poprawności językowej, hiperpoprawności - jak się mówi fachowo.

Śmiem twierdzić, że obecnie ów wspomniany wyżej styk, na którym ujawniają się mechanizmy fonetycznej nadgorliwości, tworzą relacje między polszczyzną a językiem angielskim. Trudno nie przywołać wersu Ignacego Krasickiego: I śmiech niekiedy może być nauką, kiedy się z przywar, nie z osób natrząsa, gdy się słyszy taki oto komentarz polskiego sprawozdawcy sportowego: "No cóż, proszę państwa, to była przysłowiowa walka Dejwida z Goliatem" (tego nieszczęsnego Dejwida powtórzył kilka razy!).

Inny telewizyjny reporter sportowy tak chce autentycznie wymawiać angielskie nazwisko Shearer, że prowadzi go to do brzmieniowej postaci Szira. Pojawiała się ona w pierwszych czterdziestu pięciu minutach piłkarskiego meczu Polska-Anglia. W drugiej połowie Anglicy zaczęli już w relacji naszego sprawozdawcy podawać do Sziry (jak do Spyry, do Widery!!). I tak jedno głupstwo - fonetyczne - zrodziło głupstwo drugie - fleksyjne (na pograniczu groteski).

A czy uwierzą Państwo, że młoda dziewczyna z Wałbrzycha nazwała w wywiadzie radiowym swe miasto Łołbrzychem?! Gdybym tego nie słyszał na własne uszy, pomyślałbym, że ktoś mnie podpuszcza, mówiąc potocznie, bądź chce mi na siłę dostarczyć jeszcze jeden przykład do rozważań na temat językowych stosunków polsko-angielskich.

Ale i znany historyk sztuki potrafi w telewizji mówić o poecie rzymskim Werdżilim. Na straganie usłyszałem prośbę o owoc kajwaj (chodziło o kiwi), grecka bogini zwycięstwa zaś to coraz częściej Najki z Samotrake.

Wiemy dobrze, że ponieważ niemiecki był zawsze językiem sąsiadów, to niektórzy rodacy nawet z greckiego schematu czy schizmy potrafili zrobić szemat i szizmę. A przecież i w języku ogólnym nie mówimy z angielska storm, sterling, tylko z niemiecka sztorm, szterling; nie w zgodzie z oryginałem szwedzkim Stokholm, lecz na modłę niemiecką Sztokholm - z nagłosowym szt-. Są starsi ludzie, którzy wyznają szczerze: mnie do dziś trudno powiedzieć smalec, a nawet sport - tak jestem przyzwyczajony do brzmień szmalec, szport. To tak od wieków było!

Dzisiaj natomiast dożyliśmy czasów, w których nazwisko hitlerowskiego architekta i ministra uzbrojenia Speera (wym. Szpera) młody spiker telewizyjny wymawia z angielska Spir, jego kolega zaś z pruskiego feldmarszałka Hindenburga robi... Hajdenburga. Boksera z Gdańska Michalczewskiego w Niemczech nazwano tigrem, czyli tygrysem, ale nasi sprawozdawcy nie zhańbią się taką formą. W ich ustach jest to tajger albo nawet tajdżer!

Choćbym jednak takich śmiesznych przykładów przytoczył jeszcze kilkadziesiąt, to przecież muszę przyznać, że po roku 1989 - na skutek otwarcia się Polski na świat - wyraźnie wzrosła w naszym języku liczba zapożyczeń akustycznych, czyli utrwalających się w brzmieniu zbliżonym do oryginału. Jeśli kontakty danego języka ze światem są ograniczone, przyjmują się raczej w tym języku zapożyczenia graficzne - odpowiadające postaciom zapisu tego czy innego wyrazu. Stare nasze zapożyczenia w większości miały taki charakter (mówimy zgodnie z zapisem impas, a nie ępa, notes, a nie not, Niagara, a nie Najagara, Waszyngton, a nie Łoszingtn). Te nowe - przyjmują od razu oryginalny kształt foniczny, że przywołam chociażby pub, przez wszystkich Polaków wymawiany pab. Znamienne, że pewne zapożyczenia, które przez całe lata występowały w dwu wersjach - akustycznej i graficznej, dziś funkcjonują prawie wyłącznie w postaciach zbliżonych do brzmieniowego oryginału.

Żeby nie być gołosłownym: trzydzieści-trzydzieści pięć lat temu, kiedy czwórka z Liverpoolu i w Polsce święciła swoje muzyczne tryumfy, żywot równorzędnych wariantów wiodły postacie Bitels, Bitelsi (odpowiadające wymowie) i Bitles, Bitlesi (nawiązujące do pisowni The Beatles), a słowniki stan ten potwierdzały. Dzisiaj te pierwsze - akustyczne - trzeba uznać za prawie wyłączne. Jako jedyne są też one polecane w najnowszych wydawnictwach poprawnościowych.

Mniej więcej w tym samym czasie co The Beatles pojawiła się u nas smakowita, pikantna przyprawa pomidorowa. Gdyby ktoś wtedy nazwał ją keczapem, określiłbym go mianem językowego snoba, silącego się na fonetyczny autentyzm. Bo też wszyscy mówiliśmy keczup.

Andrzej Markowski - mniej więcej mój rówieśnik (o dwa lata młodszy) - w najnowszym słowniku poprawnej polszczyzny także wymawianiową wersję keczup poleca. Ale byłbym nieszczery, gdybym w tej chwili, w 2000 roku, powiedział, że keczap odbieram jako znak czyjegoś snobizmu. Owszem, przyznam się Państwu, że mnie już on w tej chwili specjalnie nie razi. I to nie dlatego, że słyszę go w reklamie i pojawia się on w ustach coraz większej liczby Polaków, zwłaszcza młodych. Po prostu myślę, że to jest normalna kolej rzeczy. Jeśli np. każde małe dziecko w Polsce wie, że chociaż na ekranie telewizyjnym pojawia się forma Mupet-Show, ono ma ją odczytać jako Mapet-Szou, to nie należy się dziwić, że opowie się ono również za brzmieniem keczap - z a odpowiadającym literze u.

Napisał do mnie ktoś ze Szklarskiej Poręby: Co to za jakiś Tar-zan zaczyna teraz funkcjonować?! Przecież to był przez całe moje życie Tarzan! I ja, kiedy byłem dzieckiem, jak wszyscy moi rówieśnicy mówiłem o Tarzanie. A ile psów się tak wabiło! Gdyby ktoś wtedy zawołał: Tar-zan, do nogi!, brzmiałoby to groteskowo. Wy, młodzi, pewnie się dzisiaj dziwicie, że my, starsi, mogliśmy kiedyś nie wiedzieć, jak tę nazwę własną należy odczytywać. Ale to był czas zapożyczeń graficznych!

Moje pokolenie i starsi ode mnie do końca życia będą nazwę amerykańskiego miasta Chicago odczytywać z nagłosowym czi-, a więc Czikago - na zasadzie analogii do postaci Churchill, Charlie Chaplin, charleston (wym. Czerczil, Czerli Czeplin, czerleston). Dlaczego dzisiaj coraz więcej osób w Polsce mówi Szikago - z nagłosowym szi-? - To nie jest snobizm. Obecnie coraz więcej Polaków wie, i to z własnego "podsłuchu", że ta indiańska z pochodzenia nazwa na zasadzie wyjątku artykułowana jest w Ameryce na sposób francuski: Szikago - właśnie z nagłosowym szi-. Tego typu zapożyczeń akustycznych będzie przybywać. To jest też znak czasów.

Ze zjawisk morfologicznych z kolei, utrwalających się w polszczyźnie po roku 1989 pod wpływem języków germańskich - z angielskim na czele, bezwzględnie za najważniejszy należy uznać zwyczaj budowania złożeń wyrazowych z członem odróżniającym na pierwszym miejscu.

Pół wieku temu grzmiał prof. Witold Doroszewski, gdy gdzieś zobaczył szyld z napisem Grand Hotel: po polsku to Hotel Grand! A i ja dwadzieścia pięć - trzydzieści lat temu usilnie prosiłem dziennikarzy sportowych, by nie pisali o test-meczach, ale o meczach testach.

Co powiedziałby dzisiaj prof. Doroszewski, gdyby u bram hotelu w pewnym mieście w Polsce powitano go formułą witamy w Park Hotelu - tak jak mnie przed paroma laty?! Co powiedziałby na atakujące nas z nagłówków prasowych i szyldów postacie typu Kicz-wrażliwość, Kicz-struktura, Seks-symbol, Simpson mania, LEGO nagrody, Biznesplan, Biznes Informacje, Biznes Tydzień, Inflacja '95 story, Taxi-wojna, Rock encyklopedia, Rock-raport, Rock prezydent, Jezus biografia, Sport Telegram, Auto Magazyn, Auto Świat, Auto części, Auto myjnia, Auto Komis, Jazz Forum, Express Narty, Ski Giełda, Karkonosze Tour, Bieszczady Tour, Kredyt Bank, Cuprum Bank, Tenis-nauka, Sopot Festiwal, Protest marsz, Goethe kiełbasa czy Nugat-krem?!

Nie jest jeszcze ustabilizowany kształt graficzny tych wszystkich złożeń - spotyka się i postacie z kreską w środku, i łącznie, i rozdzielnie napisane. Utrwalił się natomiast - powtórzmy - sam zwyczaj ich konstruowania. Spośród wszystkich znaków językowych nowej rzeczywistości - tej po roku 1989 - jest on najistotniejszy, bo dotykający tradycyjnej struktury morfologicznej polszczyzny. Dopowiem, że konstrukcje te coraz częściej oceniane są jako realizujące tendencję do ekonomii środków wypowiedzi (długo dyskutowaliśmy o nich na Forum Kultury Słowa w Białymstoku jesienią 1999 roku).

Przejdźmy teraz do sfery zjawisk stylistycznych. I tu trzeba widzieć przeogromny wpływ angielszczyzny. Oto na przykład do tradycyjnych, wzmacniających ekspresję wielu wypowiedzi obcojęzycznych przerywników typu szlus, fertig, prosit, bumaga, prikaz, ruki po szwam, wpieriod - na zapad!, to se ne vrati (wyraźna dominacja języków sąsiadów - niemieckiego i rosyjskiego) doszły jakże charakterystyczne dla języka ludzi młodych wypowiedzenia typu było full ludzi, ale boss, ale men, dzięki za help - już tylko z angielskimi wtrętami leksykalnymi (tak jak nawet w Krakowie znikają z murów tradycyjne napisy Wisła pany, Cracovia pany - wyparte przez Wisła King, Cracovia King). Ja do końca życia, jeśli nie posłużę się swojskim przepraszam, powiem z francuska pardon. Młode pokolenie ma już pod ręką tylko angielskie sorry ("Sorry, macie może papierosa?" - usłyszałem dzisiaj we Wrocławiu młodego żołnierza, tak właśnie zwracającego się do grupy rówieśników). No a tradycyjne i zróżnicowane okrzyki, takie jak co ty powiesz?!, naprawdę?, nie żartuj!, o rany!, nie do wiary!, nie opowiadaj!, coraz więcej osób zastępuje manierycznym anglo-amerykańskim wow! Spędziłem kiedyś podróż do Tarnowskich Gór ze swoją byłą studentką, która całą drogę "raczyła" mnie tym wykrzyknieniem. Nie ukrywam, że na wysokości Kluczborka miałem mordercze uczucia...

A skoro mówimy o stylistycznych znakach czasu, nie możemy nie wskazać reklamy - zjawiska, któregośmy do roku 1989 praktycznie nie znali. Przeogromny wpływ na powszechną świadomość językową mają zwłaszcza slogany reklamowe. Dzieci potrafią w celach ludycznych dialogować nimi przez kilka minut, a i my, dorośli, przyłapujemy się na natychmiastowych skojarzeniach leksykalnych typu warto - z Wartą warto, wizja - to nie wizja, to Vizir, najlepsze - podaj to, co najlepsze (ostatnio, gdy po jakimś domowym czy służbowym zamęcie przychodzi upragniony spokój, lubię mówić w wyciszającej tonacji: jest Leżajsk, jest dobrze, chociaż piwa prawie w ogóle nie piję!). Bo też trzeba podkreślić z naciskiem, że teksty reklamowe stanowią integralną część kultury masowej, a jej formuły zaczynają u nas pełnić funkcję tzw. skrzydlatych słów, czyli często przytaczanych cytatów, wchodzących do frazeologii języka potocznego i odgrywających w nim rolę aluzyjnych powiedzeń stosowanych w odpowiednich sytuacjach. Z łatwością stwierdzamy, które ze sloganów zrobiły taką karierę.

Kiedyś najpopularniejszy był ten nawiązujący do Sienkiewicza, czyli Ociec, prać?! Sięgano po niego przy każdej nadarzającej się okazji - choćby takiej, jak informacja prasowa o końcu remontu największej pralni we Wrocławiu. Teraz wszelkie rekordy powodzenia bije formuła ...

w jednym (a zaczęło się wszystko od szamponu i odżywki w jednym, czyli dwu w jednym; 2 w 1 - na billboardach). Tytuł Dwa w jednym ma więc na przykład wywiad z biskupem Pieronkiem, poświęcony tzw. małżeństwom konkordatowym (bo ślub kościelny może mieć zarazem moc prawną), a nagłówek Dwóch w jednym widzę nad notatką prasową informującą, że syn twórcy Jamesa Bonda - Iana Fleminga pochowany jest w tym samym grobie co ojciec.

Po drodze tutaj, do Katowic, mignął mi zaś na wysokości Chorzowa Batorego billboard z formułą 8 baterii w jednej. Otwarta na przyjęcie dowolnego członu jest także reklamowa formuła Czy lubi Pani..., czy...Pani zna (w miejsce kleju do tapet Atlas można podstawić wszystko!).

Kto wie jednak, czy nie najważniejszą zmianą w zachowaniach stylistycznych, i to bardzo natarczywie lansowaną przez środki masowego przekazu z telewizją na czele, jest moda na luz, na językowy dowcip. My starsi, wychowani na ponurej, zmilitaryzowanej frazeologii minionej epoki (kampanie, fronty, batalie), i tę innowację powinniśmy witać z zadowoleniem, tyle że przybiera ona czasem formy przesadne, niezgodne z tradycyjną polską obyczajowością. Do takich zaliczam chociażby powszechne zbruderszaftowanie w wielu tzw. licencjonowanych programach telewizyjnych. Dziennikarze grzeszą też jakże często po prostu brakiem dobrego smaku, gdy w pogoni za sensacyjnie brzmiącym nagłówkiem decydują się na konstrukcje Nielsen ukrzyżowany (duński żużlowiec uhonorowany Krzyżem Zasługi za zasługi dla polskiego żużla), Strzał w tył głowy (niemiecki bramkarz, wybijający piłkę od własnej bramki, nieszczęśliwie trafił nią własnego obrońcę) czy Papież na medal (Jan Paweł II odznaczony najwyższym polskim orderem).

Najsmutniejszym zjawiskiem jest jednak na pewno postępująca wulgaryzacja polszczyzny codziennej. Gdy o tym mówię - ja, urodzony optymista, robię się człowiekiem smutnym. A najgorsze jest to, że z najwulgarniejszymi naszymi słowami zaczyna się oswajać Europa. Nie mogę zapomnieć Murzyna z paryskiego placu Pigalle, który - usłyszawszy nas, Polaków - rozpoznał nasz język i zawołał radośnie: "Pologne, Pologne, k..., k..., k....". Oto Polska w oczach świata! - chciałoby się gorzko powiedzieć.

Ale, proszę Państwa, musimy wierzyć, że mimo wszystko - tak jak Polska idzie ku dobremu, przy wszystkich zgrzytach - tak ostatecznie ku dobremu idzie polszczyzna. Nie zapominajmy, że narzekania na młodzież i na język są stare jak świat. Nie bójmy się przyszłości! Będzie Polska i będzie język polski -i w 2005, i w 2020, i w 2099 roku! Będzie! Wierzę w to głęboko.

A za to, że tu dzisiaj mogłem z Państwem być, chciałem najserdeczniej, najpiękniej Panu Rektorowi Tadeuszowi Sławkowi podziękować. Było mi tu u Państwa tak dobrze, że może aż byłem za mało uroczysty (a tyle mówiłem o przerostach mody na luz!). Jeśli taki byłem, to przepraszam. Bardzo serdecznie dziękuję, życzę pięknych wrażeń przy muzyce, której też wysłucham z wielką przyjemnością. I obym się jak najszybciej mógł z Państwem przy innej okazji spotkać, bo mnie powietrze górnośląskie jest do życia potrzebne. Ja bym bez niego nie mógł żyć!

Autorzy: Jan Miodek
Ten artykuł pochodzi z wydania: