Rozmowa z dr. hab. Andrzejem Matanem, kierownikiem Zakładu Postępowania Administracyjnego na Wydziale Prawa i Administracji UŚ

Jura jak Himalaje

Spotykamy się w uczelnianym gabinecie, na ścianach wisi mnóstwo zdjęć gór. Mieliśmy rozmawiać kilkadziesiąt minut. Skończyło się na blisko dwóch godzinach. O tym, dlaczego Himalaje można znaleźć w Polsce, jak przekonać żonę do kilkutygodniowych wypraw i co o górach powinni wiedzieć studenci prawa.

Sanktuarium Annapurny 4200 m n.p.m (2004 r.). Od lewej:
dr hab. Andrzej Matan, Paweł Bomba, przewodnik
Kriszna i prof. dr hab. Zygmunt Tobor
Sanktuarium Annapurny 4200 m n.p.m (2004 r.). Od lewej: dr hab. Andrzej Matan, Paweł Bomba, przewodnik Kriszna i prof. dr hab. Zygmunt Tobor

Panie profesorze, pana gabinet to galeria gór z różnych stron świata. Kiedy zaczęła się ta pasja?

– Fascynacja sięga czasów dzieciństwa, bo już wtedy „pochłaniałem” książki związane właśnie z tą tematyką. Wyjeżdżać do Indii i Nepalu zacząłem w latach 80., w grupie składającej się z pracowników Wydziału. Wtedy wyjazdy w Himalaje stanowiły dla wielu z nas formę ucieczki od tej szarej, trudnej rzeczywistości, która była wówczas w Polsce.

Dla pana góry to tylko pasja czy już sposób na życie?

– Sam sobie również to pytanie zadawałem. W moim przekonaniu to po trosze powrót do czasów dzieciństwa, realizacja marzeń z tego okresu czasu, ale też ucieczka od codzienności, próba odetchnięcia innym – naturalnym światem. Wysoko w górach ludzie żyją bez prądu, bez meczów piłkarskich. Żyją tak, jak trzysta czy pięćset lat temu. Dlatego Himalaje są dla mnie takim małym rajem. To nie jest kwestia wejścia na szczyt, to jest kwestia napawania się tym, co się widzi po drodze w trakcie trekkingu, delektowania się tym. Nie ukrywam, że będąc w domu, dzięki książkom, codziennie jestem w górach. Gromadzę literaturę z tego zakresu, czytam, oglądam albumy i zdjęcia.

Czy pana podróżnicze CV jest bogate?

– Tak jak już mówiłem, mnie nie interesuje zdobywanie szczytów, bo już i wiek nie ten, i kondycja na to pewnie by nie pozwoliła. Interesują mnie przede wszystkim Himalaje, które w miarę znam w części położonej w Nepalu, jak również w Tybecie. Nie miałem natomiast okazji być w części pakistańskiej ani w Bhutanie. Choć nie ukrywam, że szczególnie ten ostatni kraj, będący swoistym skansenem, kusi mnie bardzo. Miałem też małe epizody górskie w Ameryce Południowej, Indiach czy Cejlonie.

Jak, będąc nauczycielem akademickim na Uniwersytecie Śląskim, godzi pan swoją pasję z pracą? I jak pan przygotowuje się do wypraw?

– To nie są wyprawy zbyt długie i regularne. Były takie lata, gdy wyjeżdżałem co roku. Teraz, nie ukrywam, jest trudniej. Jeśli chodzi o przygotowania, są to głównie przygotowania organizacyjne, bo my nie jeździmy na zorganizowane wyjazdy. Trzeba więc obrać odpowiednią trasę czy zarezerwować loty. Poza tym dla mnie obowiązkiem jest też przygotowanie się intelektualnie, bo uważam, że to grzech, jeśli ktoś jedzie do obcego kraju i niewiele o nim wie. W roku 2004 odbywaliśmy trekking pod Annapurnę. Miejsce, do którego się dochodzi, nazywa się Sanktuarium Annapurny. I rzeczywiście, była to forma pielgrzymki, jak do sanktuarium. Ale, tak naprawdę, dla mnie całe Himalaje są wielkim sanktuarium.

Jak pana rodzina odbiera taką pasję?

– To jest właśnie największy problem. Bardzo trudno uzyskać jej akceptację na wyjazdy. Powiem nawet, że z czasem jest coraz trudniej. Wiem, że ona to przeżywa, bo gdy wyjeżdżam, to czasami przez tydzień lub dłużej nie ma ze mną żadnego kontaktu. Najgorsze jest to, że nie mam skutecznej metody w przekonywaniu żony. Pracuję nad tym, ale bezskutecznie (śmiech).

Czy to jest drogie hobby?

– Prawda jest taka, że jest jeden drogi element – przelot. Oczywiście, z dużym wyprzedzeniem planujemy przelot i wówczas bilety są tańsze, ale to i tak znacząca pozycja w budżecie. Natomiast tam, na miejscu, nawet jeśli się korzysta z usług przewodnika czy tragarza, to w grę wchodzą już nieduże pieniądze. Jedzenie jest bardzo tanie i można wyżyć za kilka dolarów na dzień. Podobnie zakwaterowanie na szlakach trekkingowych – zazwyczaj w pomieszczeniach, które mój kolega z Wydziału prof. Zygmunt Tobor określa jako „budy dla psa” albo „chlewiki”.

Czy przebywając w takim egzotycznym kraju, kilka, a nawet kilkanaście tysięcy kilometrów od domu, czuje się pan bezpiecznie?

– Czasem bardziej boję się w niektórych miastach w naszym województwie czy na stadionach piłkarskich, natomiast nigdy w Himalajach. Tam ludzie są bardzo otwarci, życzliwi i przyjaźni. To jest w ogóle inny świat. Wynika to między innymi z ich religii oraz kultury.

Góry, które chciałby pan jeszcze odwiedzić, to…?

– Ja kocham góry bez względu na to, gdzie się znajdują. Stawiam znak równości między Jurą Krakowsko-Częstochowską a Himalajami. Zresztą Jura jest równie fascynująca. Naprawdę jest tak, że czym więcej się jeździ i więcej się widzi, to bardziej docenia się to, co ma się pod ręką, u siebie w kraju.

Najbliższe podróżnicze plany na przyszłość?

– Zamierzam napisać książkę o naszym najważniejszym trekkingu pod Annapurnę. Już tylu osobom powiedziałem, że ją napiszę, że w końcu muszę to zrobić (śmiech). No i chciałbym przekonać żonę, żeby pozwoliła mi wyjechać do Bhutanu na trekking w rejonie Chomolhari. Być może ten wywiad będzie jednym z argumentów (śmiech).

Autorzy: Adam Szaja