Ciemne serce spokoju

Nie jestem watykanistą ani teologiem. Nie jestem biegły w historii papiestwa i dziejach papieży. Jestem człowiekiem małej wiary, którego dramatyczne wydarzenia pierwszych dni kwietnia zagarnęły, zabierając - wraz z innymi - w niezwykłą pielgrzymkę. Tylko w takim charakterze ośmielam się napisać te kilkanaście zdań. Czas tego pielgrzymowania przypadł na kwiecień, czas wiosny, a więc nadziei, czas budzącego się życia (tak pisał o nim Chaucer na początku Opowieści kanterberyjskich), ale także na porę trudną, w której zmęczenie pozimowej ziemi uderza nas z obezwładniającą siłą (tak mówił o kwietniu T.S.Eliot na początku Ziemi jałowej).

1. Kiedy piszę te słowa wieczorem 2 kwietnia wciąż znajdujemy się w czasie, który - ujmując rzecz po Szekspirowsku - "wypadł z ram". Nie tylko dlatego, że mówi się o końcu ważnej epoki w Kościele i Europie, o tym, że dla Polski nadchodzi czas niebezpiecznej nawigacji bez Tego, który okazał się nadzwyczajnym i przewidującym sternikiem. Kiedy oglądamy relacje z odległych i bliższych miejsc dostrzegamy z łatwością, iż ludzie - chociaż wciąż oddani swoim zajęciom i codziennym pracom - doświadczają nagle tego, iż we wnętrzu owych czynności, w samym środku naszej krzątaniny wytworzyło się ciemne serce spokoju. To spokój ów kazał nam zapełnić kościoły i nocami trwać w milczeniu na placach. Doznajemy owego dziwnego czasu, który nie zrywa z teraźniejszością (wykonujemy przecież nasze obowiązki), ale teraźniejszość zostaje teraz pozbawiona swojego agresywnego ostrza. Jest zabieganiem, to prawda; ale w znacznym stopniu przestaje być zabieganiem "o swoje". Odkrywamy to, co nas łączy, a co wydawało się do tej pory zakryte, bowiem napawało nas podejrzeniem, że jest słabością, ułomnością, którą bezlitośnie wykorzysta nasz konkurent, przeciwnik, rywal. Odnawia się zapomniane poczucie solidarności. Takie jest posłannictwo pielgrzymki. Peregrinus, to obcy, cudzoziemiec, który zdrożony zbliża się do nas z dalekich stron. Jest "obcym" nie w powierzchownym ludzkim sensie. Jego obcość jest radykalna i polega na tym, iż to on ujawnia wszystkie moje "domowe" uzurpacje, zadufane przeświadczenie, że "moje", "narodowe" jest najlepsze i wszystko inne musi uznać jego wyższość. Ta obcość czyni mnie bardziej "swoim", bowiem ukazuje jak niewiele jest na prawdę "mojego" i jak kruche są podstawy mojego "domowego" zadufania. Pielgrzym uczy nas, że trzeba z domu wyjść, aby go na chwilę tylko odzyskać. Dlatego jest w drodze, homo viator.

2. W obliczu wydarzeń na Watykanie świat złagodniał. Ale, aby to mogło się stać, wydarzenia te nie mogły jedynie rozgrywać się za szczelnie zamkniętą Spiżową Bramą. Chociaż Ojciec Święty nie opuścił swego apartamentu, a oficjalne komunikaty były nader lakoniczne i rzadkie, wszyscy mieliśmy wrażenie, że dramat ten rozgrywa się najbliżej nas, nie jest faktem "historycznym", tematem fachowych komentarzy, ale przede wszystkim i nade wszystko dotyka nas samych. Nawet nie "dotyczy", lecz właśnie "dotyka", bowiem historia rozgrywająca się w Watykanie jest historią ucieleśnioną, jest losem ciała niechowającego przed naszym wzrokiem swoich ułomności, lecz przeciwnie - ciało to jakby pragnęło "dotknąć" nas i wciągnąć w swoje losy, przekazując tym jakąś niezwykłą mądrość. Idę więc z Nim, tak daleko jak potrafię, pamiętając o biblijnym napomnieniu, iż tam gdzie dwoje gromadzi się w imię Boga, tam też Bóg nie skąpi swojej obecności. Obecność to jednak inna niż ta, którą znamy z naszych ludzkich doświadczeń. W nieobecności, w braku, niedostatku, w pustce dostrzec zarys Tego, który nadchodzi, który nigdy nie skonkretyzuje się wedle naszych wyobrażeń, bo gdyby to uczynił, zdradziłby sam siebie i swoją wielką Tajemnicę. To pierwsza lekcja tego pielgrzymowania: obecność to nie fizyczne uobecnienie, lecz przemiana naszej egzystencji, metanoia.

3. Owo ciemne serce nazywam spokojem dlatego, że nasza teraźniejszość zostaje w pewien sposób uwolniona od przyszłości; przyszłość nie znika, nie traci nic ze swojej grozy, ale groza ta jawi się nam teraz inaczej. Zaczynamy domyślać się, co przyjdzie, podejrzewamy mocno i wbrew nadziei co się stanie, gdy komunikaty powtarzają wciąż informacje o słabnącym tętnie i coraz płytszym oddechu. Ale to nadchodzące przyszłe wydarzenie, to, co zbliża się do Niego nie rodzi się z niewiadomego, nie jest unicestwiającym zagrożeniem; przeciwnie - to jakby następny etap dobrze spełnionego życia. "Ojciec Święty jest spokojny i przygotowany". Ten spokój udziela się nam w samym sercu naszej codzienności. Nazywam serce "ciemnym" nie dlatego, by uczynić je siedzibą smutku, lecz dlatego, iż nie kwestionując znaczenia i uroku naszego "kolorowego" świata krzątaniny nagle owo serce uzmysławia nam, ze jest coś, co te kolory przenika swoim światłem, a co nazwalibyśmy Dobrem. Ten warunek każdego "koloru" naszej egzystencji wystrzega się wszelkiej jaskrawości, jest delikatnym poblaskiem właściwym wczesnym świtom. Nie "krzyczy" (jak gazetowy nagłówek, czy fluorescencyjna farba); stoi z boku i milcząco prosi. Jak ktoś cierpiący i słaby.

4. "Spokojny i przygotowany". Porażające słowa, które jednak wskazują drogę każdemu z nas. Spokojny i przygotowany jest Ten, który odchodzi czyniąc to nie w "naszym", ale wyłącznie w "swoim" czasie. To jego jedyna własność. Ta godzina jest "jego" w sposób tak dogłębny i intymny, że nie sposób sobie tego nawet wyobrazić. Słowa pierzchają przed tą bliskością. A przecież czas ów przyciągają z nadzwyczajną siłą naszą wyobraźnię i nasze słowa. Ojciec Święty w swej kwietniowej pielgrzymce uczy nas wagi "naszego" czasu, godziny, która wszystkie określenia chronologii ma za nic, bowiem jest godziną bez daty. Gdy bronimy życia, siłą rzeczy wcześniej czy później musimy wystąpić przeciwko bezlitosnej dyktaturze ludzkiego kalendarza wyznaczającego dni i tygodnie, do których dopasowują się ludzie i zdarzenia. Ten, kto odchodzi w "swoim" czasie dramatycznie broni życia a nie historyczności datowania i planowania. Dlatego dramat tej pielgrzymki dotyka nas "do żywego". To, co nas dotyka jest "spoza" nas, jest starsze od nas, nie poddaje się ludzkim kategoriom poznawczym. Zaczynamy - jak Ali Agca, którego rozterki opisuje Jan Paweł II w swej ostatniej książce - rozumieć, że ponad naszą "władzą ... jest jakaś potęga wyższa". Zaczynamy jej poszukiwać; także w tej pielgrzymce.

5. Ten który odchodzi spokojny i przygotowany odchodzi nie tylko w "swoim" czasie. Więcej: staje przed otwartymi drzwiami robiąc "swoje" to, co robił zawsze, czym służył innym. "Nasza" godzina nie ma nic z apokalipsy; jest cichym wypełnieniem zobowiązania.. Dzielność polega na tym, aby niezależnie od słabości i znużenia zostać wiernym temu, co zostało nam powierzone i co czyniliśmy w najlepszej wierze, przy najlepszej woli i chęciach dla dobra siebie i innych. Kiedy dowiadywaliśmy się, że Ojciec Święty prosił o odczytywanie Mu Pisma Świętego, czy leżąc uczestniczył w nabożeństwie Drogi Krzyżowej przekaz tego był jasny: niezależnie od siły i intensywności mojej wiary, w ludzkim świecie moja dzielność przejawia się w tym, iż jestem niezłomny w tym, co wybrałem jako swój sposób postępowania. Nikt nas nie zwolni z obowiązku robienia "swego" wedle naszych sił i możliwości. Mimo choroby, mimo osłabienia, gdy jesteś szewcem, odchodź robiąc buty, które ludzie nosili ku zadowoleniu i wygodzie swoich stóp, gdy jesteś księdzem, odchodź odprawiając nabożeństwo, którego skupienie leczy dusze, gdy jesteś nauczycielem, odchodź jakbyś wchodził do auli na najlepiej przygotowany wykład. Oto miara twojego życia i twojej dzielności. Kwietniowa pielgrzymka Jana Pawła II przypomniała nam tę prawdę, o której chcemy zapomnieć w nerwowym tańcu pragnień i ambicji, które każą nam przybierać coraz to nowe pozy, układać ciało w coraz to nowe figury. Budujemy życie wierząc, iż czas należy do nas; w istocie tylko jedna z owych chwil będzie chwilą, o której już nawet nie będziemy mogli powiedzieć, iż była "nasza", bowiem to wtedy właśnie zamykają się nasze usta, a myśl opuszcza znajome ludzkie rejony.

6. Wraz z czasem poza ramą naszych nawyknień znalazł się także język. Najpierw widzieliśmy dramat Tego, który swą posługę osadził głęboko w żywiole słowa poetyckiego, filozoficznego i teologicznego; Tego, dla którego Słowo było początkiem i ostatecznym zwieńczeniem dziejów człowieka. Logos, który u kresów czasu pokona historię. Tymczasem na naszych oczach to historia, z jej słabością, chorobami i zmęczeniem odebrała fizyczny głos Papieżowi, pozostawiając Mu dramatyczne ruchy rąk podnoszonych i opuszczanych przypływem szczególnej energii na poręcz fotela, czy krawędź pulpitu. Czy gesty te były świadectwem zniecierpliwienia? Być może; nikt nie jest wolny od poczucia bezsiły towarzyszącego sytuacji, w której staram się komuś dać wszystko, co mi zostało do ofiarowania, lecz nie znajduję sposobu do podzielenia się sobą. Czuję się wtedy nagle szczelnie zamknięty, jakby otoczony jakąś nieprzenikliwą skorupą, a wtedy właśnie najbardziej pragnę ją rozbić, bowiem to, co mam do przekazania zawierałoby mądrość szczególną, której nie znają dni mojej elokwencji. Kryje się w tym geście ludzkie zniecierpliwienie i chęć przebicia się przez narastający dystans dzielący Tego, który się oddala, od tych, którzy (chwilowo) pozostają. Ale jest w tych poruszeniach ramion coś więcej: pielgrzymowanie do początków języka, do początków porozumiewania się, próba odnalezienia miejsca, w którym zaczynam wyłaniam się z ciemności siebie na światło Drugiego. Jeszcze nim słowo pojawi się ze swym blaskiem, ale także i możliwością zdrady. Ta lokalizacja to miejsce, w którym nie obawiam się swojej słabości, bowiem to ona sprawia, że w sposób poważny, a nie jedynie w sferze insygniów ludzkich godności i hierarchii społecznej wagi zbudowanej na sile, jestem w stanie prawdziwie porozumieć się z innymi.

Pisze Kierkegaard, że Chrystus nigdy nie bierze do ręki berła, a jedynie trzcinę, będącą synonimem słabości. Lecz to w tym właśnie symbolicznym przedstawieniu znajduje filozof dramat prawdziwej władzy: "Rozkazywać całemu światu berłem to w sensie mocy jest jakby niczym wobec rozkazywania światu trzciną, to znaczy własną niemocą, czyli w sposób Boski" (przeł.A.Szwed). Ramiona Ojca Swiętego dramatycznie podniesione i opadające w stronę pulpitu to przejście od berła do "trzciny" - przemożny, potężny, miażdżący siłą swej słabości gest. To, co pozostaje nam, gdy odłożymy na bok berła słów. Kto choć raz odwiedził hospicjum doskonale wie, o co chodzi. Cierpiące ciało ma to do siebie, że niezwykle precyzyjnie i bez straty czasu krystalizuje myśl: ciało obolałe, któremu zaczyna brakować powietrza i ruchu krwi nie wdaje się w żadne retoryczne zabiegi. Jest nagie i bezlitośnie nagi jest jego dyskurs. Gdy słowo może wdać się w niezobowiązujące, zapewne urocze i podtrzymujące kontakt ze słuchaczem pogwarki, ciało przemawia zawsze na mocy największego zobowiązania: dotknięte "do żywego", zawsze dąży do tego, by "do żywego" dotknąć nas. Historia święta jest historią ciała.

7. Kwietniowa pielgrzymka Ojca Świętego jest także surową rekolekcją udzieloną naszej mowie. W relacjach dziennikarzy niezmiennie spotykamy ten moment: potoczysty bieg słów, fachowość pytań, profesjonalność odpowiedzi, błyskotliwość interpretacji nagle stają jak wryte, onieśmielone, jakby odarte z wszelkiej energii. Brakuje słów, aby nazwać to, czego nazwać nie chcemy, jakbyśmy pozostawali we władzy magicznego przekonania, iż niektóre wyrazy mają moc sprawczą. Wówczas mówimy: "wiadomość, której nie chcielibyśmy państwu przekazywać" albo "to, czego wszyscy boimy się powiedzieć" lub w najśmielszej wersji "wszystko w rękach Boga". Gdy Ojciec Święty jest "spokojny i przygotowany" do tego, o czym sam mówił nie tak dawno, iż zbliża się jako moment "zdania sprawy", nasza mowa jest rozbiegana i pełna lęku. Gdy dzisiaj przed oknami domów, z których Jan Paweł II przemawiał do wiernych gromadzą się tłumy, czynią to z chęci odnowienia mowy dzielnej, pozbawionej obaw i mniej lub bardziej udanych eufemizmów. Niezwykła pielgrzymka Ojca Świętego przez świat z pierwszych dni kwietnia 2005 roku spina się klamrą przesłania z pierwszym papieskim przyjazdem do kraju i do pamiętnych słów o Duchu Świętym mającym odnowić tę ziemię oraz do wezwania "nie lękajcie się". Gromadzimy się, bo jesteśmy śmiertelnie zmęczeni złą, schorzałą mową i spragnieni odnawiającego ruchu w stronę dzielności.

8. Pielgrzymowanie to gromadzi nas nie "z prostej ciekawości". To nie ciekawość sprowadza ludzi do świątyń i miejsca zgromadzeń. Pisze Kierkegaard, że zaciekawienie już koi ból i samo przez się zawiera coś przyjemnego (przeł. K. Toeplitz). W naszych spotkaniach nie chodzi o kojenie bólu ani o doznawanie łatwej pociechy. Przeciwnie - nazwałem jądro spokoju "mrocznym", nie dlatego, by zawierało ono jakieś ciemne treści, lecz po to, aby podkreślić to, że spokój, który przenika dzisiaj naszą krzątaninę nie ma nic wspólnego z oczekiwaniem. Jeśli w miastach wizyt papieskich czuje się dzisiaj ducha pielgrzymki, to stanowi on przeciwwagę dla aury oczekiwania stworzonej przez wszechobecne media. Rozumiem ich zadanie i posłannictwo, ale trudno pogodzić się z atmosferą wyczekiwania na wiadomość, na TĘ wiadomość, którą każda z agencji prasowych chciałaby podać jako pierwsza. Jakże wypacza to ducha tego, co dzieje się dookoła. Oczekiwanie jest niecierpliwym, niemal przynaglającym wyglądaniem, niespokojnym wychylaniem się wrzód, wykręcaniem szyi, aby zobaczyć jako pierwszy. Tymczasem ci, którzy się gromadzą chcieliby być ostatnimi, którzy zobaczą. Nie oczekują; można nawet rzec, iż wzbili się ponad ludzką nadzieję. Oni trwają. Trwać z Tym, który odchodzi jest powołaniem, o którym zapomnieliśmy. Towarzyszyć Odchodzącemu to najwyższy akt gościnności - przyjmować to, co większe od człowieka. Nic dziwnego, że umieranie relegowaliśmy do szpitali i domów opieki. Kiedy Ojciec Święty miał powiedzieć "szukałem was, a wy mnie dzisiaj odnaleźliście" (cytuję z pamięci, więc być może niedokładnie) to dramatyczy akcent pada właśnie na owo niezwykłe, straszne, ale otwierające nieogarnięte perspektywy "dzisiaj". "Dzisiaj", czyli w chwili odchodzenia, jesteście tutaj ze mną, siedzicie obok, być może ukrywając twarz w dłoniach, ale jesteście tutaj, więc nie opuściła was dzielność. Oto wielka, bolesna lekcja tej pielgrzymki udzielona nam, którzy nie siedzieliśmy przy łóżku umierających, bo zajęci byliśmy własnym sprawami, którzy nie zamknęliśmy oczu temu, który odszedł, bo wzywały nas sprawy niecierpiące spóźnienia. Media nerwowo oczekują; ludzie czuwają z troską, odkrywając w sobie i w swoich pracach spokój. "Lecz na dole całe życie ktoś czuwa"(przeł.A.Libera), oto Hölderlinowska nauka tch najszczególniejszych, powielkanocnych rekolekcji.

*

Przerywając program radio powiadomiło, że 2 kwietnia 2005 roku, o godzinie 21.37 Ojciec Święty zmarł w swym apartamencie. Ale Pielgrzymka trwa nadal. Nic więcej nie można napisać.

Pierwodruk artykułu w "Tygodniku Powszechnym" nr 15/2005 w całości poświęconym Janowi Pawłowi II. Redakcja "Gazety Uniwersyteckiej UŚ" dziękuje redakcji "Tygodnika Powszechnego" i Autorowi za zgodę na przedruk.

Tygodnik Powszechny