OPINIE O JERZYM GIEDROYCIU I "KULTURZE"

J. Giedroyc

JACEK BOCHEŃSKI:

Olbrzymie są zasługi i ogromne było znaczenie Jerzego Giedroycia dla historii, kultury i świadomości polskiej po wojnie. Ale trzeba zdawać sobie sprawę, że chodzi w istocie o świadomość bardzo niewielkich grup inteligencji, bo przecież nikt inny nie czytał "Kultury" ani "Zeszytów Historycznych". Jednak znaczenie świadomości tych właśnie grup trudno przecenić.

Największą zasługą polityka Jerzego Giedroycia była dalekowzroczność. Zaplanować rozumną politykę polską wobec Litwy, Ukrainy, Białorusi, Rosji, Niemiec w latach, gdy politycy na całym globie nie umieli sobie jeszcze wyobrazić świata bez ZSRR - to było coś naprawdę epokowego!

W sprawach kultury polskiej za czasów PRL nastawienie się na współpracę z niezależnymi twórcami w kraju, zamiast potępiania w czambuł i odwracania się od wszystkich jako niedotykalnych - to kiedyś był też niezwykły pomysł.

Pomysłem Jerzego Giedroycia pod koniec życia stało się porozumienie w Polsce, zamiast uporczywego podstawiania nogi wszystkim i samemu sobie.

Jednak Giedroycia przeważnie chwalono, ale nikt Go nie słuchał.

Warszawa, 1 IX 2001 r.

Autor (ur. 1926) jest prozaikiem, eseistą, reportażystą. Współredagował podziemne pismo "Zapis". W latach 1997-1999 był prezesem Polskiego PEN - Clubu.

J. Giedroyc J. Giedroyc

ADAM CZERNIAWSKI:

Od czasów studenckich wychowywałem się na "Kulturze". Przez dziesiątki lat numery pisma pojawiały się w domu regularnie. Odmierzać nimi można było czas, jak odmierzają czas wschody i zachody słońca, jak odmierzają pory roku. Jakże trudno więc pogodzić się z faktem że nr 637 był ostatnim, że ustalony porządek załamał się nieodwołalnie. Czytałem Mieroszewskiego, by się dowiedzieć co się dzieje w moim Londynie, czytałem Pankowskiego i Brzękowskiego, by się dowiedzieć, co się dzieje w poezji, czytałem Gombrowicza, by się ubawić, podziwiałem Bobkowskiego, przez jakiś czas nawet czytałem Miłosza, ale unikałem gadaniny Herlinga-Grudzińskiego; słuchałem mądrych rad Redaktora, jak się ustosunkowywać do kraju w tamtych, jakże trudnych czasach.

Już ćwierć wieku temu Pan Redaktor zwierzył mi się, że po jego śmierci "Kultura" przestanie wychodzić. Ale czy przypuszczał wówczas, że doczeka się końca okupacji sowieckiej? Niewielu z jego pokolenia się doczekało. W latach 50. "Kultura" wydała nr specjalny, w którym uczeni zastanawiali się, które z przemian w Polsce są odwracalne. Podszyta maniakalnym Heglem "Trybuna Ludu" nie mogła się powstrzymać od szyderczego śmiechu.

J. Giedroyc J. Giedroyc

W 1956 r. zadebiutowałem w "Kulturze" wierszem Wakacje nad morzem oraz rocznicowym, a raczej anty-rocznicowym, esejem Mickiewicz, którego tytuł Jerzy Giedroyc, Wielki Książę Litewski, Minister Kultury i Prezydent RP, zmienił na Mickiewicz w młodych oczach. Na przestrzeni blisko półwiecznej współpracy była to jego jedyna ingerencja redaktorska w moje teksty. A miałem okres, kiedy szczególnie moje agresywne listy do redakcji doprowadzały go do granic cierpliwości. Mój list broniący Tadeusza Różewicza przed haniebnym atakiem Herlinga-Grudzińskiego został zaopatrzony notą: ""Kultura" stosowała i stosuje najdalej posunięty liberalizm jeśli idzie o dział "Listów do Redakcji". Z tego też powodu zamieszczamy list p. A. Czerniawskiego. Natomiast ze względu na ton listu i specyficzną argumentację ani redakcja ani p. G. Herling-Grudziński nie zamierzają nań odpowiadać." Przekonany jestem, że notę skomponował nie Redaktor, lecz Savonarola-Grudziński.

Jakże to było różne stanowisko od stanowiska Mieczysława Grydzewskiego w "Wiadomościach", później utajonego tam Józefa Łobodowskiego (często anonimowo zastępującego następcę Grydzewskiego, schorowanego Michała Chmielowca) i Stefanii Kossowskiej, którzy kastrowali i cenzurowali bez pardonu wszelkie wypowiedzi, które im się nie podobały. Z rosnącym niepokojem obserwuję teraz objawy cenzury w prasie krajowej. Tym bardziej więc odczuwam brak pisma redagowanego przez człowieka klasy Wielkiego Księcia.

W 1962 r. zadebiutowałem w Bibliotece "Kultury" jako jej najmłodszy autor, a w 1966 r. Książę przyczynił się do zorganizowania dla mnie rozłożonego na pięć lat Nobla. Pozwoliło mi to zacząć życie od nowa.

Monmouth (Walia), 29 VIII 2001 r.

Autor (ur. 1934) jest poetą, krytykiem literackim, tłumaczem na j. angielski (m.in. R. Ingardena, C.K. Norwida, T. Różewicza). Od 1947, z krótką przerwą, mieszka w Wielkiej Brytanii. W 1966 r. laureat stypendium Fundacji Abrahama Woursella.

KS. MARIAN FALENCZYK

Po przyjeździe do Francji nie należałem do tych, którzy natychmiast próbowali jechać do "Kultury". Pismo czytałem, choć nie ze wszystkimi publikacjami się zgadzałem. Ludzi "Kultury" spotykałem raczej przypadkowo, czasami zawoziłem tam kogoś z polskiego "podziemia" lat 80-tych. Wyjątkiem był Gustaw Herling - Grudziński, z którym miałem bliższy kontakt.

J. Giedroyc

"Kultura" stanowiła pewną ostoję - znak, że Polska nie jest Polską Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego. Francuzi byli bowiem przekonani, że skoro Polacy mają taką władzę, to jej na pewno chcieli - istniała niewątpliwie spora ignorancja w tej sprawie. Więcej: wielu Francuzom marzył się tego rodzaju "siermiężny" rząd, na podobieństwo ich wyobrażenia o władzy lat 80-tych w Polsce. Pismo Jerzego Giedroycia tworzyło opinię publiczną, obalało stereotypy myślenia o Polsce, również wśród Francuzów. Było ważne dla polskiej opozycji, która mogła tu publikować w sposób wolny, bez ograniczeń. Był to ważny ośrodek przepływu myśli politycznej - co ważne, skupionej w tak małym miejscu. Osoba Giedroycia odgrywała w tym rolę naczelną i znaczącą.

To, że z pewnymi tezami "Kultury" można się było nie zgadzać, to inna sprawa. Wolność i pluralizm myśli stanowiły skądinąd o sile i wadze tego pisma. Dotyczyło to, według mnie tego, co w "Kulturze" pisano na temat Kościoła. Artykuły Pospieszalskiego były zupełnie nie do przyjęcia, denerwowały mnie jednostronnością. Już lepsze wyczucie tych spraw miał sam Giedroyc, którego posądzano o to, że jest antyklerykalny - mógł być, wielu księży jest antyklerykałami. To bardzo dobre dla samooczyszczenia. Nie wydaje mi się natomiast, by był on antykościelny.

Krytyka "Kultury" w kwestii ewangelizacji prowadzonej przez Kościół katolicki na Wschodzie (zwłaszcza w Rosji, ale też Białorusi, czy Ukrainie) wydaje mi się przesadzona. Narody mieszkające na tamtych terenach, które z Polską się bynajmniej nie identyfikują, myślą prostym schematem: Kościół katolicki to jest Kościół polski. To delikatna sprawa: księża pracujący na Wschodzie, nauczają w językach lokalnych. Polacy tam mieszkający oczekują z kolei, żeby to był powrót do języka polskiego - żeby znowu "poczuli się u siebie". A przecież są u siebie, tam się urodzili i przeważnie zamieszkują od wielu pokoleń.

Istnieją także konflikty o podłożu narodowościowym, politycznym - wiadomo, że jest to wykorzystywane na różne sposoby. Trzeba więc ostrożności i wyważenia racji w tej spornej kwestii. Kościół katolicki nie łączy się z terytorium, a Kościół prawosławny - zasadniczo z terytorium. Czyli myślenie, że skoro terytorium zajęte, to jest prawosławne. W dodatku władza kościelna na Wschodzie jest powiązana z linią polityczną. Wielu duchownych prawosławnych, kojarzonych z jarzmem caratu, zginęło podczas rewolucji 1917 roku. Za tym poszło jednak pewne narzucenie kontroli przez komunistów. Z kolei Kościół katolicki istniał i na Ukrainie i na Białorusi, także w Rosji. Uważam, że jeśli istnieją tam wyznawcy, czekający na księży katolickich, normalnie działające państwo nie powinno tego blokować. W sensie dogmatycznym między obydwoma wyznaniami nie ma różnicy. Istnieje natomiast, niestety, rozwarstwienie mentalności.

Arcueil, 5 VIII 2001 r.

Notował: M.. Kubik

Autor (ur. 1953) jest dyrektorem ośrodka studenckiego "La Résidence Internationale d'Etudiants "Jean-Paul II"" w Arcueil pod Paryżem. We Francji mieszka od 1979 r.

ZBIGNIEW FLORCZAK

Z "Kulturą" współpracowałem w latach 1947-49, oraz później, po powrocie do Polski, od 1968 roku pod pseudonimem PELIKAN. Jako młody człowiek, po okupacji trafiłem na Zachód. Tam studiowałem, próbowałem się również zajmować publicystyką, na początku w londyńskich "Wiadomościach" Grydzewskiego. W 1947 roku dostałem z Rzymu list od Gustawa Herlinga - Grudzińskiego, z zaproszeniem do pisania w tworzącej się "Kulturze". Do pierwszego numeru wysłałem szkic o sztuce, który ukazał się jednak dopiero w następnym numerze. W "Kulturze" znalazł się wówczas artykuł o zmarłym wówczas Bonnardzie, napisany przez Józefa Czapskiego. Następne artykuły przynosiły mi wyrazy uznania redaktora Giedroycia i gromy z jasnego nieba od ortodoksyjnych emigrantów.

Opinia wśród emigracji była bardzo hermetyczna, to przekładało się również na prasę. Dla Grydzewskiego pisało wielu ludzi, związanych swą przeszłością z przedwojenną Polską, niechętnych do dyskusji. W polskim Londynie czuło się ogromne poczucie zawodu, po ludzku biorąc zupełnie zrozumiałe. Polacy, wywodzący się przeważnie z oddziałów Andersa i Maczka, zostali postawieni przed kategorycznością wyboru między emigracją, a powrotem do nowej Polski. I wybrawszy emigrację rezygnowali często z jakichkolwiek prób zrozumienia sytuacji w sposób szerszy. Uświadomienia sobie, że owszem, istnieje kraj pod okupacją obcego mocarstwa, w którym jednakże żyją ludzie, dzieją się różne rzeczy, panuje ruch.

"Kultura" od samego początku była inna - przez swą otwartość, tolerancję, była czymś rewelacyjnym. Stała się jedyną okazją do dyskusji o Polsce na tle epoki, w konkretnych warunkach. Giedroyc podkreślał, że nie możemy się ograniczać do pielęgnowania ostracyzmu, zapominać o tym, że Polacy, niezależnie od sytuacji politycznej dużo tworzą, choćby przez sam fakt swojej pracy. Otwarta postawa "Kultury" mówiąca, że należy z uwagą odnosić się do spraw zachodzących w Kraju była jedyną postawą realistyczną. Były głosy, że działanie Giedroycia cechuje romantyzm, który tak naprawdę okazał się realizmem.

"Kultura" wydała ogromną ilość doskonałych piór. Bobkowski, Stempowski, Jeleński, Wańkowicz, Czapski, Herling - Grudziński, Mieroszewski. W późniejszych czasach Kisielewski. To są rezultaty działalności Giedroycia. "Kultura" była "magnesem", ściągającym wybitne umysły o największej wrażliwości. Istotne znaczenie ma Biblioteka "Kultury" - wymiana nazwisk autorów, którzy tam publikowali, jest sama w sobie przeglądem akcesu najciekawszych umysłów. Giedroyc promował wybitnych pisarzy, bez niego światła dziennego nie ujrzałby prawdopodobnie dojrzały Gombrowicz, czy Miłosz. Nie znam kulisów roli Giedroycia i zespołu "Kultury" w kreowaniu Nobla dla Miłosza, mogę się domyślać, że była na pewno olbrzymia. To wszystko stworzyło panteon polskich piór, nie tylko publicystycznych, także literackich.

Dużą rolę odgrywała według mnie także publicystyka Wańkowicza, ostatnio ukazał się wybór jego listów do Giedroycia. Dają obraz potężnej indywidualności pisarza, który nie tylko pisał do "Kultury", ale jeździł po Ameryce z odczytami. Zbierał tam dla Giedroycia zarówno abonentów, jak i tematy. A potem nastąpiło jakieś rozejście. Wielka indywidualność pisarska Wańkowicza nie mieściła się jakoś w ramach oczekiwań "Kultury". Jak wiadomo, wrócił on ostatecznie do Polski pod koniec lat 50-tych.

Wańkowicz był autorem zamieszczonego w "Kulturze" ważnego artykułu pt.: Klub Trzeciego Miejsca, którego tytuł pożyczył ode mnie. W 1949 roku opublikowałem w "Kulturze" tekst zatytułowany Podróż na horyzonty - fikcyjny list do kobiety, list człowieka wyjeżdżającego do Australii, by tam podjąć pracę zarobkową. Pod koniec rzuciłem hasło, co by się stało, gdyby zebrać ludzi niezależnych i utworzyć klub "trzeciego miejsca", wolny zarówno od sowieckiego wpływu, jak i Ameryki, która ze swoją kulturą materialną wydawała mi się również w jakiś sposób szkodliwa. Wańkowicz napisał do mnie list ze swojej farmy w Jersey, że wysyła Giedroyciowi spory szkic, zaczynający się listem "do Florczaka i bliskich". Zachęcał mnie, by po przeczytaniu tekstu napisać ciąg dalszy, potem to wszystko zebrać i wydać może w książce.

To się nie udało, gdyż byłem właśnie w trakcie powrotu do kraju. Złożyły się na to dwa powody: brak możliwości zarobkowania, ale też duża ciekawość Polski, w czym zresztą na emigracji nie byłem wyjątkiem. W tym czasie "Kultura" publikowała m.in. głośny reportaż Janty Wracam z Polski, ale też tekst Bobkowskiego poświęcony dylematowi: wracać, czy nie wracać. Pamiętam, że robiło to ogromne wrażenie swą szczerością myśli, wywołaniem tematu, który dla wielu emigrantów był bardzo ważny. Kiedy Giedroyc wydał reportaż Janty, publicznie potępiony przez "polski Londyn", napisałem artykuł pt. Examen Libre, omawiający tę książkę. W stanowczy sposób odżegnywałem się od traktowania tych spraw jednostronnie. To zresztą charakteryzowało również całą linię Giedroycia, odróżniającego się od reszty emigracji.

Giedroyc stworzył model myślenia o sprawach społeczeństwa i państwa. Jego wskazania były bezcenną sugestią dla Polaków, traktujących patriotyzm nie sentymentalnie, ale jako zadanie, pracę, obowiązek. Po jego śmierci napisałem że był wskazówką na zegarze, którego tarczą była Polska. Jego myśl mogła by służyć w urządzaniu Polski na nowo, po odzyskaniu suwerenności. Tak się nie działo, redaktor był często rozczarowany brakiem wyobraźni politycznej, tym co się działo w Polsce po 1989 roku. Mamy tego obraz i dzisiaj, kiedy z zawodu polityka czyni się posadę, służącą uzyskiwaniu dochodów, a nie służebną wobec zadań państwowych.

Warszawa, 3 IX 2001 r.

Notował: M. Kubik

Autor (ur. 1923) jest prozaikiem, eseistą, krytykiem i historykiem sztuki. Publicystykę z okresu współpracy z "Kulturą" wydał w książce pt.: Grypsy i reminiscencje ("Aneks", Londyn 1995). Współpracownik wielu pism, m.in. "Nowych Książek" i "Przeglądu Powszechnego".Publikował również w "Rzeczpospolitej". Mieszka w Warszawie.

TOMASZ JASTRUN

To Giedroyc znalazł mnie w mrokach lat po stanie wojennym. Kierowałem wtedy podziemnym pismem "Wezwanie", to w nim zacząłem pisać coś w rodzaju dziennika. Pisałem wtedy bardzo polityczne wiersze, brakowało mi tej drugiej, prozatorskiej nogi. I znalazłem ją. Ale główny powód był chyba inny.

Nagle ujrzałem, że ten okropny czas jest też niezwykle śmieszny, groteskowy. A my nieustannie wpadamy w martyrologiczny patos. To paradoks, że potrzeba śmiechu była u źródeł tego pisania, które pewnie słusznie uchodzi za malkontenckie i depresyjne.

Giedroyc wypatrzył więc te moje teksty w "Wezwaniu" i przez Marka Nowakowskiego zapytał mnie, czy zgodzę się pisać do "Kultury". Powiedziałem: tak, jeśli ten tekst będzie ukazywał się równolegle w moim piśmie i w "Kulturze". Redaktor zwykle nie godził się na taką podwójność, żądał wyłączności, ale tu zrobił wyjątek.

Redaktor często inspirował, ale czasami lubił nawet prowokować. Myślę, że drukowanie mojego felietonu też było małą prowokacja. I stracił przeze mnie jakiś procent czytelników. Ja piszę ostro, bezkompromisowo, narażam się niemal wszystkim. I ten styl podobał się Redaktorowi, był zawsze niezwykle niezależny, nie bał się nikogo i niczego. Nie wiem czy lubił ryzyko, pewnie nie, ale nieustannie ryzykował. Upór i zarazem elastyczność, ten paradoks był jego siłą.

"Kultura" ma wiele osiągnięć, miała też wiele dążeń i postulatów. Polska jest wolna, a Giedroyc nie był wcale pewien, że tego dożyje, raczej był pewien, że nie. Ale Polska go też zawiodła, zawsze się na nią złościł, jeszcze przed wojną. Więc można powiedzieć, że podobnie jak jego mistrz Piłsudski, On się z Polską nieustannie mocował.

Jak wiadomo Redaktor niezwykłą wagę przywiązywał do spraw Europy Wschodniej i naszej wschodniej polityki. Uważał, że była ona fatalna i że jest fatalna. Myślę, że w ostatnim czasie jednak jest lepiej i być może jest tu jakaś zasługa uporu Redaktora.

"Kultura" była żywym pomnikiem niezależnego myślenia. Polska jest wolna, ale wolnego i niezależnego myślenia nie ma tak wiele. Więc mit tego pisma ma jeszcze pewną misję do spełnienia.

Warszawa, 3 IX 2001 r.

Autor (ur. 1950) jest poetą, krytykiem literackim, dziennikarzem. W "Kulturze" publikował od 1986 roku pod pseudonimami: Witold Charłamp i Smecz. Po zamknięciu pisma kontynuuje publikowanie cyklu pt.: Z ukosa w "Rzeczpospolitej". Członek zespołu pisma "Res Publica Nowa", felietonista "Twojego Stylu". Mieszka w Warszawie.

JANUSZ KOREK:

Z "Kulturą" zetknąłem się dosyć późno, bo dopiero w pod koniec lat 70-tych, na studiach polonistycznych UŚ. Była dla mnie wtedy jedynie wydawnictwem publikującym książki takich pisarzy jak Witold Gombrowicz czy Czesław Miłosz. Kontakty z miesięcznikiem były na Śląsku utrudnione i dlatego znałem wtedy tylko niektóre jego numery, w których szukałem głównie wrażeń literackich, ignorując publicystykę polityczną. Nie dziwne zatem, że tworząc wraz przyjacielem w 1980 roku jedno z największych na Śląsku wydawnictw podziemnych ("Oficyna Nieobecnych") zaczęliśmy od publikacji książek Instytutu Literackiego (Za wydanie trzech tomów "Dzienników" Gombrowicza otrzymaliśmy nawet doroczną nagrodę kultury przyznawaną przez "Solidarność" - o czym dowiedziałem się dopiero po latach). "Oficyna Nieobecnych" (a pośrednio i "Kultura") były, jak można się domyślić, powodem mojego wyjazdu na emigrację. Tutaj mój kontakt z "Kulturą" się pogłębił. Zacząłem czytywać miesięcznik regularnie. Nie muszę dodawać, że Redaktor Jerzy Giedroyc nie zamierzał ścigać mnie za dokonanie przedruków bez pozwolenia Instytutu Literackiego - poprosił tylko o notatkę, jakie książki wydaliśmy i w ilu egzemplarzach. Poznając kolejne numery miesięcznika w latach 80-tych dostrzegłem od razu różnicę jakościową i odmienność horyzontów w stosunku do czasopiśmiennictwa krajowego (także podziemnego). Jakbym czuł przedsmak innej rzeczywistości, innej Polski niż ta, w której byłem wychowany. Brakowało mi jednak wyjaśnień dla tego fenomenu i dlatego sięgnąłem po stare numery pisma, a podejmując studia doktoranckie na Uniwersytecie w Sztokholmie wybrałem za temat dysertacji właśnie "Kulturę".

W różnych wypowiedziach dotyczących "Kultury" brakuje często punktów wspólnych, na podstawie których można by je porównać. Dlatego prościej jest mówić o pewnych charakterystycznych grupach wypowiedzi (które świadczą może jednak bardziej o stylu odbioru "Kultury", nie o niej samej). Dlaczego? "Kultura" była, a zarazem nie była pismem jednej generacji. Pokolenie twórców-założycieli, wraz z redagującym pismo do końca Redaktorem Giedroyciem miało oczywiście decydujący wpływ na profil miesięcznika i w tym sensie pismo było wyrazicielem tej formacji intelektualnej. Przez łamy pisma przewinęło się jednak wiele różnych wiekowo grup autorów emigracyjnych i później krajowych, a miesięcznik był czytany przez kilka pokoleń w Polsce i poza nią. W tym sensie był miesięcznikiem wielogeneracyjnym. Coraz bardziej skłaniam się do wniosku, że każda z tych grup miała swoją własną "Kulturę". Potwierdzają to także dzisiejsze spory wokół profilu politycznego pisma. Przykładowo, sporo polityków i autorów krajowych z pokolenia "Marca 68" jest święcie przekonanych o tym, że "Kultura" była organem "lewicy".

Nie jest to aż tak bardzo sprzeczne z prawdą, jakkolwiek nie jest to cała prawda. Błąd jaki oni popełniają polega na tym, że rozciągają swoje obserwacje, oparte o dorywczą lekturę pisma po 1968 roku i latach 70-tych, na całą "Kulturę" - tak, jakby cały poprzedni, ponad dwudziestoletni okres (1947-1968) działalności pisma nie istniał. Tego typu mechanizm, czyli spieranie się o "swoją" "Kulturę" bez brania pod uwagę, że prawomocna może też być "Kultura" "innych" - co leży niestety u podstaw wielu polemik i jest powodem nieporozumień w ocenie paryskiego miesięcznika. Inna sprawa, że wielu osobom "publicznym" nie chodzi o zrozumienie fenomenu "Kultury", lecz o zawłaszczenie jej tradycji, zdyskontowanie jej autorytetu na własny rachunek. Na podstawie zawartości pisma z całego okresu działalności można skonstruować prawie że dowolny polityczny wizerunek i dlatego tego typu spory na temat "Kultury" będą trwały jeszcze długo.

"Kultura" widziana z perspektywy lat jawi się jako mozaika poglądów, programów i przekonań. Jeśli się nie zna ich wszystkich i nie rozpatruje w ścisłym związku z dziejącymi się równolegle wydarzeniami, jest się skazanym na impresjonizm. Daltonista dostrzeże tylko wielkość, albo małość. Miłośnicy siły państwa zwrócą uwagę na kolor czarny, a zwolennicy poprawienia doli klasy robotniczej dostrzegą tylko kolor czerwony. Co więcej, jak wspomniałem, każdy znajdzie jakieś podstawy do swoich twierdzeń, gdyż powojenny dyskurs "Kultury" zawierał w sobie elementy wielu ideologii, i to ideologii postrzeganych zwykle jako wzajemnie sprzeczne. Nie przejmując ich en block, korzystała "Kultura" z różnych ideologemów, na które się one powoływały, aczkolwiek funkcjonalizowała je po swojemu. Dlatego dyskurs "Kultury" uznać należy za synkretyczny, a nie tylko "lewicowy" bądź "prawicowy".

Z poszanowaniem dla tradycyjnie liberalnych swobód (indywidualizm, wolność wypowiedzi, wyznania itp.) sąsiadowało przeświadczenie o wyjątkowym znaczeniu własnego państwa, czy roli ponadpaństwowych związków federacyjnych. Poglądom przypisującym znaczenie demokracji bezpośredniej (samorządy, związki zawodowe) towarzyszyły opinie o wadze racji państwowej. Podstawą tego dyskursu, gruntem, który umożliwia bezkolizyjne spotkanie tych wszystkich z pozoru sprzecznych poglądów, był niepolityczny system wartości wraz z uniwersalizmem, solidaryzmem społecznym i brakiem ksenofobii. Bliskie mi są takie wypowiedzi i oceny "Kultury", które bazują na jej rzetelnym poznaniu, dostrzegają jej wielostronność i nie zapominają, że "Kultura" była pismem i ośrodkiem zarówno politycznym, jak i kulturalnym, który wypracował podstawy powojennego myślenia politycznego Polaków, oraz stworzył pewien typ wrażliwości duchowej i estetycznej.

"Kultura" jest dla mnie pewnego rodzaju fenomenem, tym cenniejszym, że w tradycji polskiej rzadko spotykanym. Jak powiedział Miłosz: "Taka rzecz nie ma prawa istnieć, niby w świecie zwierzęcym żyrafa". W tej chwili chodzi mi tylko o jeden aspekt niespotykalności "Kultury". O to, że odniosła ona sukces! Mając na myśli całą serię polskich nieszczęść i niepowodzeń, które zaczęły się od rozbiorów, "Kultura" wymyka się temu wzorowi. Może więc stać się dla polskiej samoświadomości pewnym nowym wzorem działania, myślenia i wrażliwości. Jej działalność koncepcyjna przejawia cechy na tyle specyficzne i rzadkie, na tle XX wiecznej tradycji polskiej, że bez większego ryzyka można orzec, że mamy tu do czynienia z powstaniem nowej szkoły myślenia politycznego.

Z drugiej strony była "Kultura" jednym z współtwórców powojennego kanonu literatury polskiej, o czym mówi się - jak na razie - zbyt okazjonalnie. Literatura lansowana czy powiedzmy nawet, współtworzona przez "Kulturę" (nie jest chyba żadną tajemnicą to, że Redaktor brał udział w jej powstawaniu, nakłaniając, na przykład, Gombrowicza na co miesięczne pisanie Dzienników) była natomiast integralną częścią jej dyskursu, bez której fenomen "Kultury" nie jest w pełni zrozumiały.

Zaczyna pojawiać się coraz więcej publikacji na temat "Kultury", które nie poprzestają na rewelatorskiej stronie zagadnienia. Brak jednak wciąż prac szerzej zakrojonych, które przyjrzały by się fenomenowi "Kultury" z różnych punktów widzenia, które przyjęły by perspektywę interdyscyplinarną. Nie słyszałem o żadnym projekcie badawczym, w którym fenomen "Kultury" starali by się wyjaśniać wspólnie, na przykład, badacze krajowi i zagraniczni (tutaj cenne były by archiwalne badania we Francji i USA) czy badacze różnych dyscyplin (historycy, politolodzy, literaturoznawcy, historycy idei, socjologowie). Taki projekt byłby, moim zdaniem, nie tylko zgodny z poznawczymi preferencjami Redaktora Jerzego Giedroycia, ale byłby chyba także uczczeniem jego pamięci w sposób najmniej akademijno-pompatyczny (czego nie znosił).

Vallentuna, 3 IX 2001 r.

Autor (ur. 1955) jest historykiem literatury i tłumaczem. Autor książki: Paradoksy paryskiej "Kultury", traktującej o stylu i tradycjach myślenia politycznego pisma (Sztokholm 1998, wyd. II Lublin 2000). Współredaktor wydawanego pod auspicjami Uniwersytetu w Uppsali pisma Acta Sueco-Polonica. Od 1998 roku pracownik naukowy University College of South Stockholm. Mieszka w Szwecji.

MAREK NOWAKOWSKI:

Giedroyc był pesymistą w kwestii kondycji elit politycznych w Polsce, które działają w imię dobra publicznego. W jego wypowiedziach pojawiała się wielokrotnie fascynacja marszałkiem Piłsudskim - przykładu polityki praktycznie realizującej interes państwa. Redaktor "Kultury" był fanatycznym "państwowcem", jego ideą i marzeniem było silne państwo polskie, z czystą moralnie klasą polityczną, nie ulegającą niskim popędom prywaty, korzyści i partyjniactwa. Ten duch państwowy nie zapanował niestety w Polsce.

Wspominam go jak najcieplej. Miał w sobie coś, co przykuwało, dobrze się czułem w jego towarzystwie. Z pobytów w Maisions - Laffitte pamiętam, że był niezwykle skromny, nie narzucający się, a równocześnie jego osobowość wpływała na rozmówcę, czyniła go "czyściejszym", bardziej skoncentrowanym.

Ale to, co mówiono i pisano o nim w ostatnim okresie, było dla mnie trochę rodzajem "martwego" zachwytu - pomnikowego polerowania czegoś nienaruszalnego. To była apoteoza Giedroycia, często obłudna. Jak Pan zauważył, i z lewa i z prawa wypowiadano się o nim z zachwytem. A właściwie tego co robił, zwłaszcza na początku, nie brano głębiej pod uwagę. Śmieszne dla mnie opinie wyrażali ludzie z różnych pokoleń i środowisk, twierdzący, że na "Kulturze" się wychowali - wszystko jedno, czy piastowali stanowiska w PRL-owskim aparacie państwowym, czy opozycyjno - studenckim. W tej chwili dominują w życiu publicznym działacze o poglądach umownie mówiąc lewicowych, pragmatycy późnego PRL-u. I wszyscy podpisują się pod poglądami "Kultury". Ta apoteoza była więc dla mnie jałowa - dawanie laurek bez głębszego sensu, czy pożytku. Wytłumaczalna może przez to, że Giedroyc w swej końcowej fazie działalności zawierzył zbytnio i jednostronnie formacji, która mi nie odpowiadała. Przegląd ostatnich roczników "Kultury" może sprawiać wrażenie, że Giedroyc czerpał wiedzę o kraju, w którym nigdy przecież nie był po wojnie, z pewnego tendencyjnego źródła. Stały przegląd polityczny miał u niego Krzysztof Wolicki, publicysta o niewątpliwie lewicowych poglądach. Stały felieton miał Smecz - Tomasz Jastrun, "unijny" intelektualista - wybrzydzacz prawicy, czy Kościoła. Wszystko, co było związane z działalnością, nazwijmy ją niepodległościowo - prawicową, go drażniło. Czyli, tak uważam, istniała pewna jednostronność źródeł, z których Giedroyc czerpał w tym ostatnim czasie. Stracił jakby swą przenikliwość redaktora, którą posiadał wcześniej.

To jednak nie znaczy, że oceniam jego działalność negatywnie. Niewątpliwą zasługą "Kultury" jest konsekwentny program budowania niepodległej Polski, w czasach braku tej niepodległości. Nie polegało to jednak na występowaniu przeciwko komunizmowi bez żadnej realnej alternatywy. Giedroyc w każdej szczelinie systemu dopatrywał szans na jego upadek i możliwość odzyskania niepodległości. Nie był to więc program tylko teoretyczny, mówiący o tym, że komunizm jest złem, że komunizm zabrał nam niepodległość. Był to program mówiący, jak do tej niepodległości dążyć. W tym sensie Giedroyc był konstruktywistą, realistą, a jego działania były pragmatyczne politycznie. Jak Pan wie, w 1956 roku "Kultura" poparła Gomułkę, mając nadzieję, że pogłębi on tę szczelinę, dającą szanse na wyższy rozwój świadomości. Potem Giedroyc popierał rewizjonistów, wreszcie KOR-owców - tych wszystkich, którzy w imię szlachetnych ideałów chcieli socjalizm naprawiać, uznając, że praktyka jest nieludzka i zła, ale jest szansa zmiany. Z takimi ludźmi i programami wchodził Giedroyc w sojusze. To miało w sobie daleką optykę, szerszy horyzont - przekonanie, że to wszystko jest krokiem, czy nawet tylko półkrokiem do upadku komunizmu. On w to wierzył i w tym działaniu był jakiś optymizm. Ale nie romantyczny, utopijny, lecz wywodzący się z realności tych właśnie drobnych kroków.

Giedroyc był przenikliwym analitykiem życia politycznego i społecznego w Polsce. Pierwszy spostrzegł, że do obalenia istniejącego w Polsce porządku potrzebny jest sojusz inteligencji, elity umysłowej, z ludźmi pracy - robotnikami, chłopstwem. Takim całościowym ruchem, istniejącym co prawda krótko, była formacja "Solidarności". Giedroyc uważał, że takie połączenie sił daje szansę sukcesu, traktował to, jako szalenie użyteczne i sensowne działanie.

"Kultura", wydawnictwa Instytutu Literackiego, wieloletnia benedyktyńska praca zespołu pisma - to było również wychowywanie, oświecanie ludzi. Byliśmy przecież zamknięci pod kloszem indoktrynacji komunistycznej. Nie mieliśmy dostępu do pełni wiedzy o historii, o naszej przeszłości. Również nasza literatura była rozdarta na emigrację i kraj. Dzięki Giedroyciowi o tym wszystkim się dowiadywaliśmy. Ci co chcieli, czytali, przekazywali sobie z ręki do ręki numery "Kultury". W ten sposób podnosiła się nasza świadomość. Ja sam dzięki Giedroyciowi odkryłem Kontrę Józefa Mackiewicza. W tamtych latach poznałem też Szkice piórkiem Andrzeja Bobkowskiego, rewelacyjny rodzaj dziennika na najwyższym poziomie. Ale też odkrycie Gombrowicza, Miłosza jest też, co powszechnie wiadomo, zasługą Giedroycia. Czyli, oprócz konkretnego programu niepodległościowego, działalność wychowawczo - historyczna. My tych szans nie mieliśmy tu w kraju.

Za spełnione dążenia Giedroycia uważam zwrócenie oczu przez światłą część elit Polski na Ukrainę, Białoruś i Litwę - na Wschód, który zawsze w Polsce traktowaliśmy marginesowo, z lekceważeniem. Także próbę innego spojrzenia na Rosję - nie tylko przez pryzmat caratu, a potem sowietyzmu. Rosję najwartościowszą - inteligentów, ludzi szlachetnych, myślących. Poza tym, w sensie politycznym, powiedziałbym brutalnie pragmatycznym, zdawanie sobie sprawy, że Rosja zawsze będzie naszym sąsiadem, a więc trzeba to widzieć, realnie o tym myśleć. A nie potrząsać patetycznie szabelką, z czego nic nie wynika, albo z kolei się płaszczyć i wchodzić z nią w Jurgiel i Targowicę. A takie bywały u nas dwie drogi. Giedroyc proponował tę trzecią.

Warszawa, 3 IX 2001 r.

Notował: M. Kubik

Autor (ur. 1935) jest prozaikiem, autorem powieści i wielu tomów opowiadań. W "Kulturze" publikował pod pseudonimem "Seweryn Kwarc", w Instytucie Literackim wydał szereg książek (m.in. Raport o stanie wojennym i Notatki z codzienności). Mieszka w Warszawie.

LEOPOLD UNGER:

Na jakimś "wieczorze autorskim" w demokratycznej już Warszawie ktoś zapytał mnie, jak mógłbym najkrócej zdefiniować moją przygodę z "Kulturą". Powiedziałem, że z "Kulturą" było tak jak z księżycowym (dosłownie) programem Apollo. Sukces nie polegał na tym, że Armstrong mógł postawić stopę na Księżycu, lecz na tym, że człowiek mógł nareszcie z oddali spojrzeć na Ziemię. "Kultura" dała mi tę możliwość i, jak się szybko okazało, szansę.

Po pokonaniu więc przeszkody w postaci wyimaginowanego agenta UB i prawdziwego psa uzyskałem dostęp do innego świata. Ten mikroświat "Kultury" był już wielokrotnie opisywany. Ja widziałem go tak samo, jak inni, ale widziałem go także inaczej - nigdy jeszcze żaden dziennikarz z PRL nie przeszedł tak od razu z łamów reżymowej gazety, choćby tak łagodnie komunistycznej jak "Życie Warszawy", na łamy "Kultury". [...]

"Kultura" to coś pośredniego, jak Kot Jeleński kiedyś napisał, między kibucem, a klasztorem. To był dom, zespół, pies, atmosfera, pismo, no i Giedroyc, człowiek, któremu dziesiątki lat propagandy w Polsce ustawiały w sercu perfidnego, antypolskiego spisku. W istocie był to starszy pan redagujący skromny miesięcznik. Ale jaki miesięcznik! Bez złudzeń, bez przesądów, bez tabu, nonkonformistyczny (aż do przesady czasem), zwalczający szowinizm, ostracyzm, antysemityzm i wszelkie polskie fobie narodowe. Jego program: brak programu. Jego ideologia: brak ideologii. Jego credo: Polska demokratyczna, laicka i tolerancyjna. Jego misja: ratunek kultury polskiej, zdrowego rozsądku i szacunku dla pewnych wartości tkwiących u podstaw naszej cywilizacji. Jego klucz: liczy się słowo, "słowo drukowane", które we wschodniej części Europy, zdaniem Giedroycia, miało wielką, nieraz magiczną siłę oddziaływania. Jego filozofia: otwarta myśl, liberalizm krytyczny, sceptycyzm bez cynizmu. Taka Polska powinna odgrywać rolę specjalną, niewspółmierną do swej wielkości geograficznej czy potencjału gospodarczego, stać się ośrodkiem geopolitycznych przekształceń opartych na sojuszu z sąsiadami, przede wszystkim z wolnymi i demokratycznymi republikami Litwy, krainy, Białorusi i Rosji. [...]

Znać dobrze Giedroycia było bardzo trudno. Giedroyc, taki mi się wydał wtedy, 30 lat i prawie 200 "Brukselczyków" temu, był samotnikiem, człowiekiem skrytym. U siebie w "Maizonie" potrafił bez mrugnięcia okiem przyjąć dwóch razem byłych prezydentów suwerennych państw (byłem świadkiem... audiencji, jakiej udzielił Kwaśniewskiemu i Brazauskasowi), ale miał ogromną tremę przed każdym występem w telewizji czy przed odczytaniem odpowiedzi na "laudację" wygłoszoną przez kolejną magnificencję z doktoratem honoris causa w ręku. Niektórzy twierdzili, że ma trudności w kontaktach z ludźmi, że nie ma przyjaciół, że jest zarozumiały. Mówił bowiem, co myślał, a to się nie wszystkim podobało, zwłaszcza tym, którzy go odwiedzali, sprawując właśnie władzę w Polsce. Miałem wrażenie, że Giedroyc nigdy (zapewne nie zawsze słusznie) nie był z takiej rozmowy naprawdę zadowolony.

Powiadali o nim "autokrata". Może. Nie wiem, czy można w ogóle "demokratycznie" kierować pismem. Ale mnie, przez ponad 30 lat, nie ocenzurował ani jednego artykułu. A to, że był uparty (jak Litwin, powiadał Miłosz), pozwoliło mu na dokonanie prawdziwego cudu nie tylko politycznego, ale także "technicznego", jakim było wydawanie przez pół wieku - w takich warunkach i w tak małym zespole, przy takich przeciwieństwach losu, nie mówiąc już o wrogości władz polskich i... zawiści bliźnich - takiego pisma (oraz książek i "Zeszytów Historycznych").

Jego trudność "komunikowania" przekształciła się we wspaniałe zalety redaktorskie. To, że sam nie pisał, dało mu ogromną swobodę w wykrywaniu talentów u innych. To, co mu przeszkadzało w bezpośrednich kontaktach z ludźmi, m.in. poczucie straty czasu i nieopłacalności takiej wymiany myśli, sprawiło, że napisał w życiu kolosalną liczbę listów (niestety do mnie tylko... 500, bo komunikowaliśmy się przez telefon) i że ta korespondencja, z Mieroszewskim, Gombrowiczem, czy Stempowskim, stała się tyglem idei "Kultury", skarbcem i szansą kultury polskiej.

Autor (ur. 1922) jest dziennikarzem, publicystą. Pracował w "Życiu Warszawy", Polskę opuścił w 1969 r. W "Kulturze" publikował cykl pt.: Widziane z Brukseli. Jest zagranicznym komentatorem "Gazety Wyborczej" i belgijskiego dziennika "Le Soir". Mieszka w Brukseli;

Powyższy tekst jest fragmentem artykułu pt.: Moje życie z Jerzym Giedroyciem, opublikowanego w "Gazecie Wyborczej" z 30 IX - 1 X 2000 r. Przedruk fragmentów za zgodą L. Ungera.

ADAM ZAGAJEWSKI:

"Kulturę" zacząłem czytać w czasach studenckich, pożyczając od przyjaciół na jedną noc, czy kilka dni, pismo lub książki. Pierwszy wpływ miały na mnie lektury Gombrowicza, poznawanego także z książek wydanych w Polsce Ludowej - będącego więc autorem łatwiejszym do znalezienia, niż np. Miłosz. Jego z kolei czytałem na początku nie poprzez "Kulturę", tylko Bibliotekę Jagiellońską, gdzie udawało mi się docierać do publikacji umieszczanych pod nazwą RES, czyli nieosiągalnych, niemożliwych do wypożyczenia. Byli też inni: Stempowski, Herling - Grudziński, Czapski, dla których "Kultura" stanowiła platformę, środek przekazu. Także eseje Kołakowskiego, które czytało się dla wartości literackiej i czysto intelektualnej. Dopiero znacznie później postrzegałem "Kulturę" jako pismo, niezależną instytucję polskiego życia kulturalnego, ośrodek myśli politycznej. Aspekt polityczny mnie interesował, ale nie był dla mnie najważniejszy.

Dla pisarzy "Nowej Fali", wszystko znacznie przyspieszyło w momencie powstawania demokratycznej opozycji w Polsce, począwszy od 1973, czy 1974 roku. Część poetów i krytyków mojego pokolenia, jak Pan wie, bardzo zradykalizowała się politycznie. To wszystko łączyło się z większym dostępem do wydawnictw "Kultury", przełamaniem pewnej bariery. Kiedy miałem dwadzieścia lat, to nie wiem, czy wiedziałem naprawdę, czym jest "Kultura", czy nie byłem jednak lekko "spropagandyzowany". Ale w latach 70-tych nie miałem wątpliwości co do znaczenia pisma. Pamiętam kontakty z Adamem Michnikiem, który miał doskonały dostęp do tych wydawnictw i który bardzo chętnie i obficie pożyczał wszystkie możliwe publikacje "Kultury".

Kontakt z Giedroyciem nawiązałem w czasie mojego pobytu w Berlinie. Wtedy z nim korespondowałem, opublikowałem też parę rzeczy pod pseudonimem w "Kulturze". Później poznałem go - jak Pan wie, w bezpośrednim kontakcie nie był człowiekiem bardzo rozmownym, raczej nieśmiałym - liczącym na otwartość partnera, chcącym jak najwięcej z rozmówcy "wyciągnąć". W "Kulturze" najczęściej kontaktowałem się z Józefem Czapskim, z którym najlepiej mi się rozmawiało. Co zresztą nie oznaczało złych kontaktów z Giedroyciem. To się dokonało w inny sposób, po powstaniu "Zeszytów Literackich" - Giedroyc nie był zupełnie szczęśliwy z tego powodu. Nie okazywał mi tego, ale nastąpiło jednak pewne oziębienie. Z jednej strony uważał, że takie pismo, jak "Zeszyty..." jest potrzebne, a z drugiej nie całkiem był przekonany, że powinno istnieć. Myślę, że był tu bardzo ambiwalentny. Ale jeśli nawet istniały pewne objawy niechęci "Kultury" do "Zeszytów Literackich", to szalenie trudno o tym mówić, bo nikt z nas nigdy nie przestał podziwiać Giedroycia. Zupełnie nie zmieniało to mego entuzjazmu, jeśli idzie o wymiar historyczny i intelektualny "Kultury" - pisma, wydawnictwa, pewnej wspólnoty ludzkiej.

"Kultura" miewała różne numery. Zdarzały się również niezbyt ciekawe literacko. Nie w każdym był przecież wielki wiersz Miłosza, czy inny wyróżniający się tekst literacki, więc na pewno miewałem momenty krytycyzmu. Redaktor Giedroyc, który, zdaje się, sam niekiedy dokonywał wyboru wierszy, nie zawsze miał tu najlepszy gust. Ale to oczywiście są drobiazgi, w niczym nie zmieniające wielkiego znaczenia tego pisma.

Courbevoie, sierpień 2001 r.

Notował: M. Kubik

Autor (ur. 1945) jest poetą, eseistą, czołowym przedstawicielem tzw. pokolenia "Nowej Fali". Od 1982 mieszka w Paryżu, wykłada w Houston University. Członek redakcji "Zeszytów Literackich".

*  :   *  :   *

Fragmenty wypowiedzi zawartych w trzyczęściowym filmie dokumentalnym pt.: Tratwa "Kultury", w reż. Adama Kuczyńskiego (real. 1996):

CZESŁAW BIELECKI (ur. 1948; architekt, publicysta, wydawca, działacz polityczny) - Po raz pierwszy w życiu i niestety chyba ostatni, zetknąłem się z prawdziwym, rasowym redaktorem, który natychmiast jest w stanie zdiagnozować tekst, nie bawi się w drobiazgowe interwencje i jednocześnie jest w stanie autora ukierunkować. [...]Giedroyc jest upartym taktykiem, mając pewną wizję strategiczną. Stara się zawsze wykorzystać okoliczności i jest gotów popierać - tak było w Październiku, kiedy zespół "Kultury" na krótko postawił na Gomułkę, tak było w latach 60-tych, kiedy został poparty Kuroń i Modzelewski ze swoim Listem otwartym do partii. Ale jednocześnie redaktor jest stały w pewnym ogólnym osądzie, w pewnej wizji strategicznej. [...]

GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI (1919-2000; pisarz, współzałożyciel "Kultury" i Instytutu Literackiego) - Tak, jak istnieją urodzeni pianiści, czy urodzeni pisarze, tak on jest urodzonym redaktorem . To jest swego rodzaju talent - nie jest tak, że można usiąść za biurkiem, czytać nadesłane materiały i być redaktorem pisma. To jest pewien dar i on ten dar niewątpliwie posiadał. [...] Prawdziwą jego pasją jest polityka - co do tego nie ma żadnej wątpliwości. On jest tym, kogo się zwykło określać "zwierzęciem politycznym", to jest jego wielka pasja.

JAKUB KARPIŃSKI (ur. 1940; socjolog, publicysta) - "Kultura" nigdy nie była tylko ośrodkiem politycznym. To, zgodnie z nazwą pisma i bardzo wczesnym wyborem Giedroycia, był ośrodek kulturalny, przechowujący literaturę polską i umożliwiający jej docieranie do czytelników. [...] "Kultura" dzięki swojej działalności wydawniczej i opiniotwórczej przez pięćdziesiąt lat, jest czymś trwalszym od układów politycznych, które zmieniają się tu w Polsce co rok, lub częściej. I w związku z tym ma podstawy, żeby mówić krytycznie o tym, co w Polsce się dzieje, bo, jak sądzę, redaktor "Kultury" potrafi to ocenić właśnie z dłuższym oddechem, niż tylko uwzględniając najbliższe wybory parlamentarne, albo skład jakiegoś mającego powstać rządu. [...]

LESZEK KOŁAKOWSKI (ur. 1927; filozof) - "Kultura" była pismem, które umiało "mówić" z perspektywy nie getta emigracyjnego, tylko Polski, jaką ona rzeczywiście była. Inne pisma emigracyjne nie miały żadnego znaczenia, niezależnie od ich wartości. [...] To były pisma produkowane dla emigracji. A "Kultura" była produkowana dla Polski i z wyraźnym zaznaczeniem zrozumienia tego, co się w Polsce działo, a nie tego, co emigracja by chciała, żeby się działo. [...] Jak spojrzymy na ten olbrzymi dorobek "Kultury", włączając oczywiście Miłosza, Gombrowicza, "Zeszyty Historyczne" - całą plejadę polskich pisarzy, publicystów, historyków - to jest naprawdę dorobek imponujący. Uważam to za niezwykle ważną część polskiej kultury powojennej.

STEFANIA KOSSOWSKA (ur. 1909; pisarka, redaktor "Wiadomości") - Była pewna niechęć ze strony różnych współpracowników "Kultury" do "Wiadomości". Ale trafiało to zawsze na absolutną obojętność Grydzewskiego, który przede wszystkim był tak zaabsorbowany swoim pismem, że żadne inne pisma go nie interesowały. Jego nie interesowały, tak jak redaktora Giedroycia, Mieroszewskiego i innych, różne koncepcje polityczne, różne propozycje w tej dziedzinie. On trzymał się właściwie tylko jednej idei: żeby Polska odzyskała wolność.

ANTONI MACIEREWICZ (ur. 1948; historyk, działacz polityczny) - Giedroyc może czuć się zasadnie współautorem, współakuszerem tego, co nazwano później opozycją demokratyczną - tego zjawiska, tej formacji, która pojawiła się w latach 70-tych. I dawał temu wyraz. Podstawowe teksty, które były dyskutowane, które współkształtowały koncepcję polityczną tej opozycji, pojawiły się przecież na łamach "Kultury".

ANDRZEJ MICEWSKI (ur. 1926; publicysta, działacz polityczno-społeczny) - "Kultura" przyswoiła polskim środowiskom intelektualnym całą dwudziestowieczną zachodnią myśl współczesną. My dostając te książki, żyliśmy życiem umysłowym Europy. I stąd te elity polskie nie są dużo niższe intelektualnie od elit francuskich, niemieckich, nie mówię o amerykańskich.

ARTUR MIĘDZYRZECKI (1922-1996; poeta, prezes Polskiego PEN-Clubu) - Wiadomo, czego Giedroyc chce, czemu się sprzeciwia i on to artykułuje jasno. Wiadomo też, że on stawia dzieło nad osobę twórcy i różnorodność autorów, którzy teraz drukują, od Wolickiego, poprzez "Brukselczyka" - Ungera, aż do Boleckiego, jest imponująca. Łączy tych ludzi to, że są utalentowanymi przedstawicielami swoich dziedzin.

CZESŁAW MIŁOSZ (ur. 1911; poeta, eseista, laureat literackiej Nagrody Nobla) - Mówiąc o Giedroyciu publicznie, nie wyciągam tych rzeczy, w których on mnie zranił, ponieważ uważam, że był absolutnie lojalny. A kiedy przyszedłem do "Kultury", byłem zupełnie nieznośny. [...] Dla niego literatura jest środkiem. Niekoniecznie, żeby chciał wpływać na treść książek - dla niego lansowanie takich pisarzy, jak Miłosz, Gombrowicz, Herling-Grudziński, czy Bobkowski - to było po prostu zwiększanie swojej wagi politycznej. [...] Fakt, że mogłem drukować po polsku, zawdzięczam "Kulturze". Wyjechałem do Ameryki, przez cały czas pobytu tam posyłałem do "Kultury" swoje rzeczy, nie mając nigdzie oparcia w drukowaniu po polsku.

JAN OLSZEWSKI (ur. 1930; prawnik, działacz polityczny) - Bez działalności tego ośrodka, bez "Kultury" cała nasza dzisiejsza elita polityczna, intelektualna, wyglądała by zupełnie inaczej. To może nie jest taki duży komplement, jeżeli się bierze pod uwagę, co się w tej chwili z nią dzieje, ale myślę, że gdyby nie "Kultura", to byłoby znacznie gorzej.

ROMAN POLAŃSKI (ur. 1933; reżyser) - Mieszkałem w "Kulturze" miesiąc, może dwa miesiące. Wtedy naprawdę poznałem atmosferę tego domu. To był taki polski dworek na przedmieściu Paryża. Z tego czasu pozostała mi wielka nostalgia, wspomnienie ludzi, którzy byli całkowicie oddani sprawie tego miesięcznika, a przy tym szalenie pomagali, podnosili na duchu tych, którzy tego potrzebowali. Publikowali wspaniałe artykuły, poezję, czasami powieści, bo poza miesięcznikiem była przecież Biblioteka "Kultury".

OLGA SCHERER-VIRSKA (ur. 1922; pisarka, tłumaczka) - Wiadomo, że nie jest młody, że nie jest łatwo jeździć do Polski pod względem psychologicznym, to przecież nie jest polityczne. Psychologicznie jest do tego niezdolny. I Zosia też. Ja to mogę zrozumieć. Bo to jest bardzo trudne dla ludzi z ich pokolenia. [...] A jeśli Polska jest dla niego mitem, to on jest tam mitem. Ale chyba istnieje jakiś szacunek dla niego za to wszystko, co zrobił przez pół wieku.

JERZY TUROWICZ (1912-1999; publicysta, redaktor naczelny "Tygodnika Powszechnego") - Dzisiejsze polskie elity intelektualne, które wywodzą się z tego, co się nazywa opozycją demokratyczną, wszystkie one kształtowały w dużej mierze na "Kulturze" swoje myślenie. Myślę, że [również] młodzież, powiedzmy, tego dziesięciolecia stanu wojennego, dla której także "Kultura" była jakimś łącznikiem ze światem myśli, kultury zachodniej, a także i myślenia o Polsce. [...] Giedroyc jest człowiekiem upartym, zresztą dzięki temu zrobił, to co zrobił - to jego ogromne dzieło.

JACEK WOŹNIAKOWSKI (ur. 1920; historyk sztuki, założyciel wyd. "Znak") - Inteligencja polska, w tym, co ma najlepszego, nie byłaby tym, czym jest dzisiaj, gdyby nie "Kultura". Mnie się wydaje, że to był strumień takiego świeżego powietrza, taka lekcja wielostronnego myślenia o rozmaitych sprawach, które wymagały opukania i oświetlenia ze wszystkich stron. Że bez tego ugrzęźlibyśmy w jakimś zatęchłym prowincjonalizmie i uzależnilibyśmy się jeszcze bardziej od tej dusznej atmosfery, jaką narzucał nam jednak, w życiu umysłowym i moralnym, okres komunizmu.

Ten artykuł pochodzi z wydania:
Spis treści wydania