Jumbo Kenia!

Jumbo (cześć) to słowo, które jako pierwsze na pewno usłyszy każdy turysta lądujący w Mombasie, ale zaraz potem - karibu (witaj) i - pole, pole (powoli, powoli). Te ostatnie słowa brzmią dziwnie znajomo i od razu z przyjemnością zwalniamy bieg z zadowoleniem stwierdzając, że nie ma powodu się spieszyć. Jeszcze tylko dwa obowiązkowe zwroty w języku swahili, których tubylcy nauczą nas natychmiast - hakuna matata (nie ma problemu), asante sana (dziękuję bardzo). Już czujesz się swojsko i masz podstawy do nawiązywania kontaktu słownego z tubylcami, bo kontakty pozasłowne nawiązują się niemal instynktownie. Uśmiechnięte, serdeczne twarze Kenijczyków otaczające nas zewsząd powodują, że moja "gęba" także rozjeżdża się w uśmiechu, inni podobnie, po męczącej podróży szczerzą się bez uzasadnienia.

Osiem godzin lotu z Europy i wylądowałam w innym świecie, niemal na innej planecie. Maj to czas pory deszczowej, woda leje się z nieba strumieniami, a mama mówiła - weź parasol! - parasol do Afryki? - mamunia no coś ty, wyśmieją mnie. Jest ciepło, parno, zapachy odurzają swoją intensywnością, aż kręci się w głowie, i nic, absolutnie nic nie śmierdzi, gdyby to kogoś interesowało. To wszystko, co widzę i czuję nie pasuje do obrazków z Pustyni i w puszczy, jakie włącza moja wyobraźnia na hasło "Afryka".

Masajskie dzieci są bardzo przyjaźnie nastawione do białych
Masajskie dzieci są bardzo przyjaźnie nastawione do białych

Deszcz nie pada, ale leje jeszcze dwa dni, siedzimy zblazowani w hotelowym barze. To już trzeci bar, w którym wysiadujemy w celach poznawczych. Zaklinamy pogodę, każdy po swojemu, jeden piwem inny kawą, jeszcze inny lodami. W końcu zdesperowany i nasiąknięty wilgocią kolega rzuca hasło - idziemy do wsi kupić parasole, może w końcu przestanie padać. Wleczemy się moknąc przez kałuże brązowej wody sięgające kostek, wolę nie myśleć o żyjątkach, które w niej pływają. Kupujemy wielgachne parasole w sklepiku u Hindusa. Po godzinie przestaje padać!!! Chmurki pierzchają, wychodzi słońce i tak już zostaje do końca pobytu. Parasole przywozimy do domu jako pierwszy nietypowy prezent z Afryki, mordując się w podróży z ich nieporęcznym rozmiarem. Mama uśmiecha się z miną - a nie mówiłam, ja z miną - no tak, znowu miałaś rację, chowam parasol głęboko do szafy.

Ale wróćmy do Kenii...być tu i nie pojechać na safari to jak być w Rzymie i nie zobaczyć Papieża. Grzech. Wśród licznych propozycji safari do kenijskich rezerwatów wybieram dwudniową wyprawę na Tsavo-East, nie bez znaczenia jest cena, niestety. Później okazało się, że mój wybór okazał się znakomity. Znajomi, którzy polecieli na trzydniowe "wypasione" safari do Kilimandżaro-Kimana, srodze się zawiedli. Najwyższy w Afryce masyw górski zasłoniły chmury, deszcz mocno przepłoszył zwierzęta, a lwy, niestety, uwięzione w ilości aż trzech sztuk oglądali przez odrodzenie.

Teraz my, nareszcie wyruszamy wystrojeni jak traperzy, wyluzowani i uśmiechnięci w oczekiwaniu niezwykłych wrażeń. Ósma rano, spod hotelu zabiera nas jeep-bus ze specjalnie otwieranym dachem, przystosowany do wypraw na sawannę. Tsavo jest pierwszym rezerwatem przyrody, jaki powstał w Kenii i jak dotąd największym w całej Afryce, większym nawet od słynnego tanzańskiego Serengeti. Jego imponująca powierzchnia ponad 20 tysięcy km2 jest podzielona siecią dróg o długości ok. 2 tysięcy km. Wyboiste drogi Tsavo w kolorze cegły wyglądają jak kolorowe wstęgi, a jak się na nich przepięknie kurzy!

Kenia

Tuż po przekroczeniu bramy wjazdowej do rezerwatu, w niewielkiej odległości od głównej drogi widzimy rodzinę słoni, która spokojnie pasie się w buszu. My oczywiście mimo, iż głowy kręcą się nam na wszystkie strony niczego sami byśmy nie wypatrzyliśmy, nawet słonia, ale na szczęście nasz spostrzegawczy kierowca i przewodnik Babu widzi, co trzeba. Słonie mają kolor ziemi, to pewnie dlatego stały się dla nas niewidzialne. Od niepamiętnych czasów posypują dla ochłody swoje wielkie ciała rudą, żelazistą ziemią sawanny, stąd ich skóra uzyskała taki sam kolor. Nazwano je "red elefant" (widać w języku angielskim nie ma słowa "rudy", ale czerwone słonie, też brzmi ładnie).

Wojownik masajski i autorka w strojach plemiennych
Wojownik masajski i autorka w strojach plemiennych

Następne napotkane zwierzęta to antylopy wszelkich odmian: waterbacki podobne trochę do naszych saren, impala gibkie i zgrabne jak modelki oraz tzw. girafgazel o długich wdzięcznych szyjach. Na koniec najmniejsze, najpiękniejsze i najbardziej płochliwe dick-dicki, merdające nieustannie swoimi małymi ogonkami. Wszystkie prześliczne i niezwykle płochliwe antylopy zastygają na chwilę w bezruchu, pozwalając nam się fotografować, po czym znikają w buszu bezszelestnie jak duchy.

Kenia

To, co było potem dosłownie nas zamurowało. W odległości kilku metrów od naszego jeepa, który zatrzymał się na chwilę na wyboistej drodze, z buszu wyłoniła się młoda lwica, która jak gdyby nigdy nic majestatycznie przeszła przed naszymi otwartymi gębami na drugą stronę drogi, do wodopoju. A tam, czego wcześniej oczywiście też nie zauważyliśmy, cała banda lwic już napojona wylegiwała się w cieniu drzew. Szczęki opadły nam jeszcze niżej i tylko palce rąk przytomnie wciskały migawki i zdjęcia robiły się automatycznie. Oczarowani widokiem tych dzikich kotów, które nic sobie nie robiły z naszej ciekawskiej obecności, trwaliśmy przez kwadrans. W końcu nasz przewodnik Babu zapytał, przywołując nas do przytomności - "wszystko w porządku, czy ktoś może chce na siku???" - Ha, ha, bardzo śmieszne, na siku nie było chętnych, zatem wyruszyliśmy dalej.

Kenia

Przeżywając w milczeniu to, co zobaczyliśmy przed chwilą wjeżdżamy na przestworza sawanny. Znikają niskie krzewy i parasole drzew akacjowych, a przed nami pojawia się majestatyczny pejzaż sawanny, nad którą tuż przy ziemi pędzą białe chmury podobne do stada aniołów. Ten widok zapiera mi dech w piersiach, gdybym nie siedziała to bym uklękła. Jestem oszołomiona potęgą i pięknem natury. Jedziemy przez ocean zielonej trawy, nad którym rozciąga się błękitne niebo i chmurne anioły. Nie wiem, jak długo, czas gdzieś się zagubił. Nie jestem pewna, czy na innych uczestnikach safari ten widok zrobił takie samo wrażenie, ale fakt, że z wrażenia nikt nie zauważył stada zebr, które pasło się tuż przy drodze. To dziwne, ale te śmieszne koniki w paski są kompletnie niewidzialne w krajobrazie sawanny. Idealnie wtapiają się w pejzaż, który w przecież wcale nie jest czarno-biały. Jak one to robią? Tego nikt z nas nie potrafił pojąć, to kolejny dowód na to, że natura jest genialna. Cyk, cyk i zebry mają już fotki. Zaraz potem, niestety z oddali, włączając wielokrotne zoomy uwieczniamy na zdjęciach majestatyczne żyrafy, aby za chwilę znowu przyglądać się wieloosobowej słoniowej familii. Przewodnik stada, wcale nie największy samiec idzie pierwszy i oznajmia nam trąbiąc donośnie, kto ma pierwszeństwo przejazdu. Tymczasem dołącza do nas drugi jeep. Zaraz potem widzimy resztę rodziny, rude ciotki, rude mamy z rudymi maleństwami, które przechodząc przez drogę trzymają się maminych ogonków. Uroczy obrazek. Następny kadr to słoń siusiający. Strasznie długo to robi. Musiał chyba dużo wypić. Stoimy trochę za blisko, bo słoń przewodnik znowu trąbi na nas i jest to wyraźnie trąbienie zdenerwowanego słonia, co potwierdza tupaniem, wachlowaniem uszami i wymachiwaniem ogonem. Nerwowo spoglądam na Babu i syczę do niego przez zaciśnięte usta - cofaj, bo ten słoń jest mocno zdenerwowany i za chwile nas rozdepcze. - Na co Babu ze stoickim spokojem - pole, pole, hakuna makata - co znaczy - spoko, wszystko pod kontrolą, po czym równolegle z kierowcą drugiego jeepa naciska pedał gazu i oba nasze samochody ryczą jak dzikie zwierzęta. Tak parę razy przegadują się: słoń, samochody, słoń, samochody, ostatecznie słoń ustępuje przekonany, że te dwa białe metalowe są jednak silniejsze. Słoniowa rodzina oddala się niespiesznie.

Znowu "wypływamy" na ocean sawanny, chmury pędzą gnane wiatrem i urządzają nam prawdziwy spektakl na błękitnym niebie, a my zadumani o mało nie przegapiamy stada guśców. Te małe, śmieszne i niezwykle płochliwe dziczki nazywane przez miejscowych "kenia express" zatrzymały się na chwilę w swoim pędzie, pozwoliły nam zrobić rodzinną fotografie, po czym równie ekspresowo znikły.

Powoli dojeżdżamy do naszego obozu o intrygującej nazwie "Crocodile Camp" położonego nad rzeką Gallala, która w porze deszczowej zamieniła się w dzikiego potwora, niosącego masy spienionej, oczywiście rudej wody. Pełno w niej hipopotamów, węży i oczywiście krokodyli. W drodze do swojej kwatery cykam fotkę jedynemu krokodylowi, który wyleguje się na brzegu rzeki, Dostaję przydział do namiotu nr 5. Boy prowadzi mnie do niego przez nadrzeczną aleję, otwiera wszystkie zamki, zapala żarówkę, pociągając za sznurek u wejścia. Wchodzimy do środka, jest duszno, pachnie namiotowo, całkiem jak na Mazurach. W środku dwa drewniane łóżka, w dalszej części toaleta, umywalka, prysznic i szafa na kiju, Jedna słaba żarówka oświetla tylko fragment sanitariatu, po prysznicem jest ciemno. I dobrze, bo gdyby było jasno, to wolałabym wykapać się w Gallali z krokodylami, a tak w ciemności nie widzę odrapanych ścian i zwierzątek, które przyczaiły się w ciemnej wilgotności. Biorę najszybszy prysznic w swoim życiu. Po 30 sekundach "umyta" i zadowolona, że wyszłam cało z tej ekstremalnej kąpieli, zasiadam przed swoim namiotem i napawam się widokiem dzikiej rzeki, która zaczyna wydawać dziwne odgłosy. Po chwili okazuje się, że to nie rzeka, lecz mój sąsiad - hipopotam. Wielka sztuka - oceniam - kiedy wynurza łeb z wody, ale czy aby nie mieszka za blisko? Przechodzącego pana z obsługi pytam, czy jestem bezpieczna w towarzystwie tego olbrzyma, na co słyszę - hakuna makata - a reszty słów wypowiedzianych w swahili nie rozumiem, ale tłumaczę to sobie, że brzeg jest za wysoki i hipo nie wylezie. Nie ufam tym zapewnieniom i sprawdzam sama. Brzeg wcale nie jest za wysoki. Trochę niespokojna udaję się na kolacje, po której ma nastąpić karmienie krokodyli. Mam nadzieję, że nie będzie to karmienie krokodyli obżartymi kolacją białymi turystami. Kiedy przychodzi pora na krokodylą kolacje nie widać żadnego, ale być może biorą kąpiel przed kolacją.

Karmiciel i opiekun tych strasznych gadów mówi nam, że za chwilę przywoła je z rzeki i będziemy mogli sobie popatrzeć, jak smakuje im kolacja. Następnie donośnym głosem zaczyna je przywoływać, nie jakimś tam cip, cip krokodylku, czy innym drobiowym taś, taś, ale kulturalnie po imieniu - Big Papa, Suzana, Kadafi, Aneta, Rodrigez, chodźcie na kolacyjkę, tatuś ma dla was dziś coś pysznego. - A one posłusznie gramolą swoje wielkie cielska z rzeki i podchodzą pod mur, otwierając swoje wielkie paszcze. Ciekawe, co by było gdyby ktoś teraz wpadł do tej krokodylej stołówki? Daję głowę, że wielu oglądającym ta myśl przyszła w tej samej chwili do głowy, bo niektórzy podobnie jak ja nerwowo odsuwają się od krawędzi muru otaczającego dół, w którym kłębią się te gady, wyrywając sobie łapczywie kawały mięsa. Krokodyla kolacja trwa jeszcze kilka minut, a ja nie wiedzieć czemu zastanawiam się czy aby jednak nie zmienić kwatery, bo ten mój wielki sąsiad chyba jednak mieszka niebezpiecznie blisko. Ostatecznie po raz kolejny upewniam się u naczelnego menadżera Campu, że nic mi nie grozi w mojej pałatce i odważnie idę spać, życząc mojemu sąsiadowi bardzo głębokich snów. W nocy budzi mnie hipopotamowe stękanie, chyba śni mu się jakiś koszmar, bo stęka tak dobrą chwilę. Przez namiotowe okno z siatki patrzę, czy nie jest to aby stękanie hipopotama gramolącego się na wysoki brzeg, ale nic nie widać. Księżycową latarnię zasłaniają chmury. Wychodzę przed namiot, siadam na krzesełku i gapię się w ciemną rzekę. W dalszym ciągu nic nie widać, po chwili stękanie ucichło, wracam do przerwanego snu. A spać trzeba szybko, bo za dwie godziny o 5.00 rano pobudka. Pierwszy raz w życiu i to na urlopie ja - wielki śpioch - cieszę się, że będę rano wstawać. Mama nie uwierzy. Afryka mnie zaczarowała, teraz chyba rozumiem tych, którzy związali z nią swoje życie i tych którzy raz zobaczyli, zarazili się jej pięknem jak malarią i ciągle wracają. To kontynent ekstremalnych doznań, w którym można zakochać się od pierwszego wejrzenia i kochać wiernie do ostatniego. Kiedyś na pewno tam wrócę.

Autorzy: Dorota Pytka, Foto: Dorota Pytka