Siedem dni w Tybecie

Kiedy siedzę i przeglądam zdjęcia, wspomnienia ogarniają mnie szeroką falą. Znajome twarze, przepiękne krajobrazy, dawne przeżycia... To był cudowny, niesamowity i niepowtarzalny wyjazd.

Dzień I

Wszyscy byliśmy podekscytowani. Perspektywa jazdy siedem dni jeepem przez Tybet kusząca, choć nawet jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo mogła być niebezpieczna. Jedliśmy śniadanie w Lijiangu, prowincji sąsiadującej z Tybetem. Co chwilę wyglądaliśmy przez okno hotelu, by sprawdzić, czy nie nadjeżdża nasz kierowca, Du Ji, którego poznaliśmy dużo wcześniej, kiedy nawet nie myśleliśmy jeszcze o wyjeździe do Tybetu. Du Ji pojechał z nami z biura podróży na wycieczkę na górę Mei Li, na której znajduje się lodowiec położony najniżej na świecie. Zaprzyjaźniliśmy się z Du Ji i kiedy postanowiliśmy jechać do Tybetu, wiedzieliśmy, że możemy jechać tylko z nim.

Tybet

Przyjechał punktualnie. Załadowaliśmy bagaże na dach jeepa (oczywiście stając się tym samym atrakcją dla Chińczyków, dla których był to widok absolutnie niezwykły). W końcu ruszyliśmy. Pogoda była przepiękna. Promienie słońca przeświecały przez korony drzew, rosnących wzdłuż drogi, powietrze było świeże, a my mieliśmy przed sobą jeszcze całą podróż. Chciałam intensywnie przeżywać każdą chwilę, upajać się każdym widokiem i nie mieć wrażenia, że czas płynie za szybko. Zresztą w Lijiangu i w Tybecie czas zawsze płynie tak, jak powinien - rzec by się chciało - z wyczuciem, powoli. I dlatego nikt się tam nie spieszy.

W ulewnym deszczu górskie drogi zamieniły się w rwące potoki
W ulewnym deszczu górskie drogi zamieniły się w rwące potoki

Tybet

Nam też się nie spieszyło. Wszystko było dla nas niezwykłe, toteż nieustannie wymienialiśmy między sobą różne uwagi. Du Ji nie był zbyt rozmowny, ale swoją serdeczność okazywał nam na swój własny sposób - emanowała ona z każdego jego uśmiechu, spojrzenia. Choć rzadko się odzywał, każda jego wypowiedź dawała nam do zrozumienia, że mamy wspaniałego, tybetańskiego przyjaciela. Kiedy dzieliliśmy się z nim naszymi zachwytami, odpowiadał: "Jeśli wy się cieszycie, to moje serce się otwiera".

Droga wiodła przez miejscowość Shangrila, gdzie Du Ji mieszka. Zaprosił nas do swojego domu, poznał ze swoją żoną. Jak przystało na prawdziwego Tybetańczyka, miał w mieszkaniu ołtarzyk modlitewny zajmujący całą jedną ścianę. Du Ji traktował nas jak rodzinę. Jego żona dała nam na drogę owoce, a jemu - chorągiewki modlitewne do rozwieszania przy przydrożnych obiektach kultu religijnego. Du Ji twierdził, że tak wyposażeni, możemy już być spokojni o nasze bezpieczeństwo. Ruszyliśmy w dalszą drogę, po drodze mijając z daleka klasztor Dong Zhulin, w którym kiedyś dostaliśmy błogosławieństwo tybetańskiego rinpocze (najwyższego dostojnika w klasztorze tybetańskim).

Dzień II

Wjechaliśmy do Tybetu. Nasz samochód jechał po drodze wyrąbanej w skale i posypanej żwirem, a czasami po prostu po surowej ziemi. Serpentyny, serpentyny, serpentyny... i różnice wysokości. W ciągu jednego dnia mogliśmy być najpierw na ponad 5000 m. n.p.m., a zaraz potem na 2500 m. n.p.m. Dla organizmu nieprzyzwyczajonego do takich wysokości oznacza to zazwyczaj ustawiczne zmęczenie i duże kłopoty z oddychaniem rozrzedzonym powietrzem o zmniejszonej zawartości tlenu. My na szczęście - zwłaszcza w ciągu pierwszych dni podróży - nie mieliśmy z tym zbyt dużych problemów. Prawdopodobnie działo się tak, dlatego że my przechodziliśmy stopniową aklimatyzację: najpierw przez kilka dni w Lijiangu, a potem stopniowo wznosząc się na duże wysokości - wjechanie wyżej o 1000 metrów zajmowało przecież kilkadziesiąt minut. Problemy pojawiają się natomiast zazwyczaj, kiedy ludzie startują samolotem z nizinnych miast, a po 2 godzinach lądują na wysokości 3600 m n.p.m.

Byliśmy pełni energii i ciągle oczekiwaliśmy na więcej i więcej wrażeń. Nie umieliśmy się nadziwić temu, że takimi drogami jeżdżą też - z braku innej, lepszej drogi - ciężarówki z dostawami żywności. Nawet wieczorem widzieliśmy nad przepaściami światła ciężarówek - doświadczeni kierowcy, którzy już wiele razy jeździli tą trasą nie boją się manewrów na zakrętach. Aż strach pomyśleć, co będzie, jeśli komuś zepsują się nocą światła na środku drogi…

Wieczorem Du Ji zapytał nas, czy chcemy zatrzymać się na nocleg. Nie widzieliśmy jednak żadnego większego skupiska ludzi. Okazało się, że na skalistym brzegu rzeki Mekong wybudowano kilka zabudowań - skromnych, ale zadbanych. Tak właśnie wygląda jedyny hotel w promieniu 250 kilometrów. A więc następny dopiero za kilka ładnych godzin jazdy, bo nie udało nam się nigdy na tych drogach przejechać więcej, niż 50 km w ciągu jednej godziny. Wobec tego postanowiliśmy się zatrzymać. Do snu koił nas szum ogromnej, czerwonej rzeki.

Dzień III

Mieliśmy przed sobą najdłuższy odcinek drogi do pokonania. Po drodze żadnego hotelu. Mijaliśmy tylko wioski tybetańskie, ale tam na nocleg nie mogliśmy się zatrzymać z braku miejsca w małych domkach. Tradycyjne tybetańskie domy, jakie mijaliśmy w miasteczkach, są dość duże i niezwykle kolorowe, z bogato zdobionymi fasadami. Natomiast pasterze jaków żyją w niezwykle małych, drewnianych domkach, na dachach których suszy się drewno na opał na zimę.

Na każdym postoju przybiegały do nas dzieci tybetańskie, porzucając powierzone im stada jaków, aby obejrzeć coś tak niezwykłego, jak jeep z piątką Europejczyków. W ich oczkach zapalały się radosne światełka na widok cukierków, które dla nich wyciągaliśmy. To niesamowite, jak niewiele ludziom potrzeba do szczęścia. Wszak te dzieci, w pojęciu europejskim, nie mają żadnych perspektyw: prawdopodobnie nigdy w życiu nie zobaczą nawet dużego miasta, zawsze będą wypasać jaki - zupełnie, jak ich rodzice, dziadkowie i pradziadkowie. Mieszkają w skromnych szałasach; domek to luksus, na który nie wszyscy mogą sobie pozwolić. Okazuje się jednak, że miary europejskie to stereotypy, których absolutnie nie można używać do oceny Wschodu. Tybetańczykom niewiele potrzeba do szczęścia. Pomimo tak skromnych warunków życia, ciągle uśmiechają się i cieszą każdą chwilą.

Kolorowe pajęczyny chorągiewek modlitewnych są jednym z nieodłącznych elementów tybetańskiego krajobrazu
Kolorowe pajęczyny chorągiewek modlitewnych
są jednym z nieodłącznych elementów tybetańskiego krajobrazu

Jak okiem sięgnąć, na wszystkich stokach górskich pasły się jaki. Z daleka wyglądały, jak małe czarne kropeczki. Kiedy mijaliśmy je z bliska i chcieliśmy się zatrzymać, żeby zrobić zdjęcie, Du Ji życzliwie się uśmiechał. Dla niego to było niepojęte, jak nas może fascynować taki codzienny dla niego widok. Jego jedynym pragnieniem było zatrzymywanie się przy wszystkich większych czortenach, by przywieszać przy nich chorągiewki modlitewne. Czorteny do sakralne budowle kształtem zbliżone do dzwonu, w których przechowywane są szczątki mnichów i znanych lamów. Jest to nieodłączny element tybetańskiego krajobrazu. Gdy tylko traciliśmy z oczu jeden, za zakrętem pojawiał się następny. Niektóre z nich obwieszone były mnóstwem kolorowych chorągiewek modlitewnych, ciągnących się kilkusetmetrowymi sznurami również nad przełęczami, tworząc wielobarwną pajęczynę powiewającą na wietrze, dzięki czemu błogosławieństwa na nich zapisane mają się - zgodnie z wierzeniami Tybetańczyków - rozciągać nad cała okolicą.

Pogoda nam dopisywała. Słońce oświetlało pastwiska i stoki górskie upstrzone różnobarwnymi kwiatami, ze stoków gór spływały strumyczki. Byliśmy zdziwieni tym, że na ponad 2500 m. n.p.m. roślinność była tak bujna, chociaż w Europie (na tej wysokości zobaczyć można tylko gołe turnie. Na blisko 3000 m n.p.m. znaleźliśmy czerwone, słodkie poziomki!

Było bardzo ciepło. Tylko na najwyższych przełęczach wiał silny wiatr, a wielokrotnie jechaliśmy przez chmury, ale zaraz potem zjeżdżaliśmy niżej i znów ogrzewało nas słońce. Problemy z oddychaniem wciąż nie dawały nam się we znaki. O ile, oczywiście nie przychodziło nam do głowy mocno przyśpieszyć kroku podczas postojów. Przeważnie jednak spacerowaliśmy, napawając się ciszą i fotografując pejzaże oraz wielobarwne kwiaty. Du Ji oczywiście był tym bardzo rozbawiony, ale też było mu bardzo miło, że tak bardzo nam się podobało w Tybecie.

Dzień IV

Du Ji ciągle nam powtarzał, że w porównaniu z innymi turystami, z którymi jeździł do Tybetu, my świetnie znosimy trudy podróży. Na nic nie narzekaliśmy, nie mieliśmy problemów z oddychaniem. Bardzo szybko pokonaliśmy większą część drogi. Dziś mieliśmy trochę wypocząć. Zrobić sobie kilka postojów, zrelaksować się. Jak na złość, tego dnia po raz pierwszy zobaczyliśmy chmury na niebie. Jednak na razie specjalnie nam to nie przeszkadzało. Zatrzymywaliśmy się nad jeziorami i rzeczkami, a kiedy zaczynało mocniej padać, jechaliśmy dalej i co jakiś czas robiliśmy kolejny postój, w towarzystwie pasących się wszędzie jaków, oczywiście. Tybetańczycy nie boją się zostawiać swojego bydła bez opieki. Nikomu by do głowy nie przyszło, żeby coś komuś ukraść.

Na większości postojów, Du Ji po prostu kładł się na trawie i zasypiał. My zaś relaksowaliśmy się, słuchaliśmy szumu rzeki, rozkoszowaliśmy się uczuciem posiadania nieograniczonej ilości czasu. No i, rzecz jasna, bez przerwy wyjadaliśmy jakieś pyszności: ciasteczka chińskie, cukierki, owoce suszone albo leśne, a Du Ji mówił nam, które z nich są jadalne.

Kiedy dojeżdżaliśmy do miasteczka, w którym mieliśmy nocować, zaczęło mocno padać. Miasteczko - to dość szumna nazwa: wzdłuż jednej ulicy kilka, może kilkanaście domów, dwie restauracyjki, jeden fryzjer, jeden hotel - ot i cała miejscowość. No i bilard koniecznie. Tybetańczycy uwielbiają grać w bilard.

Dzień V

Przez całą noc padało. Wszystkie górskie drogi rozmokły i wiele z nich zamieniło się w rwące potoki. Gdybyśmy nie jechali jeepem, prawdopodobnie nie mielibyśmy szans przejechać, bo woda zalałaby nam silnik. Rano, jeszcze w hotelu, dowiedzieliśmy się, że poprzedniego dnia dwa samochody wyjechały z naszej miejscowości i wciąż nie wróciły. Du Ji pytał, czy w ogóle chcemy ruszać. Oczywiście, powiedzieliśmy, że tak. W czasie jazdy widzieliśmy krajobrazy zupełnie, jak na chińskich malowidłach. Chmury, które zeszły z gór, pokrywały gdzie-niegdzie brzegi rzek jakby postrzępioną, mlecznobiałą watą. Powietrze było świeże i wilgotne. Po półgodzinnej jeździe utkwiliśmy w korku. Przed nami przesmyk drogi, na którym ledwo mieścił się jeden samochód. Ruch wahadłowy. Wszystkie samochody miały włączone napędy na cztery koła. Droga wiodła pod nawisem górskim, z którego w każdej chwili mogła zejść błotnista lawina i pociągnąć za sobą w urwisko samochód. Żadnych barierek. Wszyscy, którzy musieli wysiąść, by pchać samochody, brodzili po kostki w błocie. W naszym samochodzie pasy bezpieczeństwa były tylko z przodu. Powiedziałam więc do taty, który siedział obok Du Ji: "Zapnij się przynajmniej ty…" "Przy tej wysokości urwiska to nie ma żadnego znaczenia." - skomentował mój brat.

Kojące szemranie wód jeziora Namtso sprzyja medytacji i oczyszczaniu umysłu
Kojące szemranie wód jeziora Namtso
sprzyja medytacji i oczyszczaniu umysłu

Przyszła nasza kolejka. Du Ji ruszył. Tata, pomimo wstrząsów samochodu na grząskiej drodze, próbował nagrać to na aparat cyfrowy. Ja byłam przerażona, reszta chyba też. Du Ji miał jak zawsze kamienną minę. Przejechaliśmy.

Po kilku następnych kilometrach znów korek. Co się stało? Kilkaset metrów przed nami zeszła kamienna lawina i musimy czekać na jej usunięcie. Czekaliśmy. W tym czasie zaczęło się przejaśniać. Wysiedliśmy z samochodu. Wtedy po raz pierwszy poczułam, co to znaczy nie śpieszyć się. Na co dzień, kiedy musimy czekać w gigantycznej kolejce, która w ogóle nie posuwa się do przodu i - co gorsza - nie wiadomo, kiedy zacznie się poruszać - szalenie się denerwujemy. Spoglądamy ciągle na zegarek, wydaje nam się, że czas ucieka, a jednocześnie niesamowicie się dłuży. Tam staliśmy ponad 2 godziny. Ani trochę się nie denerwowaliśmy. Potrafiliśmy już podejść do tego zgodnie z filozofią Wschodu: jeśli problem można rozwiązać, to nie ma potrzeby nadmiernie się niepokoić i kłopotać. Jeśli natomiast nie można nic zrobić, aby przezwyciężyć trudności, zamartwianie się i tak jest bezużyteczne.

Po niedługim czasie staliśmy się obiektem zainteresowania pasażerów samochodów stojących razem z nami w kolejce. Ludzie podchodzili do nas, zagadywali. W samochodzie przed nami siedzieli Kantończycy. Zaczęli rozmawiać z tatą o tym, ile kilometrów zostało do Lhasy. Kłócili się, nie zgadzali się z nim. W końcu założyli się o kolację. Po wyciągnięciu atlasu, okazało się, że tata wygrał. Niestety, potem nocowaliśmy w różnych miejscach, więc za kolację musieliśmy zapłacić sami.

Aby zjechać w dół należy pokonać 92 zakręty
Aby zjechać w dół należy pokonać 92 zakręty

Po dwóch godzinach oczekiwania, Du Ji zapytał nas, czy nie chcemy wrócić do miejscowości, z której wyjechaliśmy i zjeść tam obiad. Powiedzieliśmy, że w Europie jest przesąd, który mówi, że wracanie się przynosi pecha. Rozbawienie w oczach Du Ji było jego jedyną odpowiedzią. Wkrótce ruszyliśmy. Rozpogodziło się, robiło się bardzo ciepło. Droga wiodła przez las. Otwarłszy okno w samochodzie, słuchaliśmy śpiewu ptaków, momentami przypominał mi się las tropikalny. Trasa cały czas wiodła wzdłuż urwiska, po naszej lewej stronie mieliśmy więc wzburzone nurty rzeki. Ponieważ droga dalej była bardzo podmokła, ciężarówki mijały nas, spychając osobowe samochody i jeepy na lewy pas, bo ciężarówki na pewno nie utrzymałyby się na skraju drogi i ześlizgnęłyby się na dół. Mieliśmy nadzieję, że nasza przyczepność będzie wystarczająco dobra. Na szczęście - była.

Obiad - z braku innego miejsca i możliwości - gorąca zupka chińska w wiosce w lesie. Tybetańczyk, który nam zupki sprzedał, zaprosił nas do swojego niezwykle skromnego mieszkania, żebyśmy tam zjedli. Poczęstował nas tybetańską herbatą - z mlekiem jaka i solą. Mówił, że ich wioska nazywa się Wschodnia Wódka. Zapomniana, nikomu nieznana wioska. Średniowieczni kartografowie napisaliby pewnie w tym miejscu: ,,dalej są już tylko smoki". Dopiero wtedy zaczęliśmy zastanawiać się nad tym, że gdyby ktokolwiek z nas miał problemy zdrowotne, to mielibyśmy prawdziwy klops, gdyż od najbliższego szpitala dzieliło nas dobrych kilka godzin jazdy. A poza tym, przecież niejedna kamienna lawina schodzi w Tybecie, właściwie ciągle mogliśmy być ściągnięci w urwisko… Widocznie chorągiewki modlitewne, które rozwieszał Du Ji rzeczywiście pomagały…

Wieczorem dojechaliśmy do pierwszego większego miasteczka. Kilkanaście ulic, kilka skrzyżowań, kilkanaście budynków. Należał nam się wypoczynek.

Dzień VI

Choroba wysokościowa po raz pierwszy dała o sobie znać. Do tego zaczęło dochodzić zmęczenie. Moja tchawica bolała przy każdym niemal oddechu. Du Ji obiecał kupić w aptece jakieś tabletki na wspomaganie oddychania i na chorobę wysokościową.

Dojeżdżaliśmy do Lhasy. Mieliśmy przez nią przejechać i pojechać dalej na północ, nad Namtso - święte jezioro Tybetańczyków. Droga wiodła już przez bardziej zaludnione, niż dotąd, rejony. Kiedy dojeżdżaliśmy do Lhasy, zaczęła się ulewa. Jechaliśmy akurat przez pola, na których były już poukładane stogi siana. Przy drodze po obu stronach rosły drzewa. Przez deszcz zaczęło się przebijać słońce. Deszcz padał wielkimi kroplami, rozpryskując się na przedniej szybie samochodu. Stogi siana na polach przy tym oświetleniu, wśród drzew, wyglądały, jak wielkie chochoły. Promienie słoneczne zalewały drogę, na której odbijało się w deszczowej wodzie błękitne niebo. Było w tym coś niemal magicznego. W takiej aurze zobaczyliśmy z daleka po raz pierwszy lśniące złocone dachy Potali, legendarnego pałacu Dalajlamów.

W Lhasie zostaliśmy tylko na nocleg. Po powrocie z Namtso mieliśmy tu zostać na trzy dni i dokładnie ją zwiedzić.

Autorka nad brzegiem rzeki Mekong
Autorka nad brzegiem rzeki Mekong

Dzień VII

Z oddychaniem było gorzej. Byliśmy na wysokości 3600 m n.p.m., a mieliśmy wjechać na 4718 m n.p.m. Tabletki od Du Ji pomagały, ale zmęczenie też robiło swoje. Kiedy jechaliśmy nad jezioro, widzieliśmy po drodze śnieg na stokach górskich. Po trzech godzinach jazdy ujrzeliśmy bajkowe jezioro Namtso. Olbrzymie. W jego wodach odbijały się promienie słoneczne. Delikatne fale szumiały przy brzegu. Wszystkie góry w pobliżu obwieszone były chorągiewkami modlitewnymi i katakami, czyli białymi rytualnymi szalami, symbolizującymi czyste intencje. Atmosfera religijna. Wszyscy Tybetańczycy chodzili z malami, czyli swoimi różańcami i recytowali mantry.

Niestety, nie umiałam napawać się tym widokiem. Ledwie trzymałam się na nogach, czując ucisk w klatce piersiowej przy każdym oddechu. Żałowałam bardzo, że moja kondycja fizyczna uniemożliwia mi podziwianie jeziora. Chociaż wszyscy mieli problemy z oddychaniem, najgorzej zdecydowanie czuła się moja mama i ja. Zastanawialiśmy się, czy wracać tego dnia do Lhasy, czy nocować na miejscu i wrócić nazajutrz. Doszliśmy do wniosku, że kolejne 3-4 godziny w samochodzie jeszcze bardziej nas zmęczą i postanowiliśmy nocować nad jeziorem. Jedynym miejscem noclegowym było skrzyżowanie namiotu z jurtą mongolską. Właściwie był to brezentowy domek na żelaznej konstrukcji, który na ścianach miał tradycyjne tybetańskie wzory, czyli nieskończone węzły szczęścia i rysunki nawiązujące do malowideł sakralnych. W środku było pięć polowych łóżek, dwie szafki i jeden niski stolik. Właściciel, bardzo sympatyczny i uśmiechnięty Tybetańczyk, przyniósł nam mnóstwo koców. Ubraliśmy na siebie niemal wszystko, co mieliśmy ze sobą, gdyż powietrze już wieczorem było bardzo zimne, a my spaliśmy niemalże na świeżym powietrzu. Otuliliśmy się wszystkimi kocami i położyliśmy się spać. Nie mogłam zjeść kolacji. Ominęła mnie przepyszna tradycyjna tybetańska campa (grubo mielona mąka z prażonego jęczmienia).

Późnym wieczorem zerwał się ostry wiatr. Później zaczął padać ulewny deszcz. Zastanawiałam się, kiedy zerwie nam ten brezentowy dach i zostaniemy pod gołym niebem z kapiącym na nas deszczem. Na szczęście tak się nie stało. Tata chciał wyjść na chwilę z namiotu, żeby zobaczyć, jak wygląda. Okazało się, że to nie był wcale deszcz, lecz zmarznięty deszcz ze śniegiem, który przemienił teren wokół jeziora w białe pustkowie. Nie umiałam spać. Kłuło mnie pod obydwiema łopatkami. Kiedy chciałam usiąść na łóżku, żeby odwrócić się na drugi bok, dostałam zadyszki. Wreszcie usnęłam.

To była jedna z najbardziej niesamowitych przygód w moim życiu. Nigdy tego nie zapomnę. Tak samo, jak nigdy nie zapomnę tego poczucia spokoju i równowagi ducha, której nigdzie nie czułam tak wyraźnie, jak w Tybecie. Zaczęłam inaczej patrzeć na życie. Obserwując Tybetańczyków, coraz dobitniej docierało do mnie, że wcale nie musimy gonić czasu, śpieszyć się. Ostatecznie w życiu liczy się tylko to, abyśmy byli szczęśliwi, abyśmy mieli poczucie, że nasze życie poświęciliśmy czemuś cennemu, ponadczasowemu. Wtedy chciałam tam zostać na zawsze, nigdy już nie wracać do zabieganej Europy, która będąc w ciągłym pośpiechu, nie potrafi już odnaleźć radości w codziennych drobiazgach. Marzyłam o dłuższym pobycie na Dachu Świata, wśród pasterzy jaków. Marzenia są po to, by je spełniać… A droga wybiega wciąż naprzód…

Następnego dnia wróciliśmy do Lhasy.


Autorka jest studentką I roku MISH, w ramach którego studiuje filologię rosyjską i socjologię. Interesuje się Chinami od czasu, kiedy mieszkała tam w latach 1995-1998, a Tybetem - od czasu zeszłorocznej wyprawy. W tym roku była jedną z organizatorek I Dnia Tybetu w Uniwersytecie Śląskim.

Autorzy: Mariola Pawlik, Foto: Mariola Pawlik